Zakochałam się po pięćdziesiątce, ale jego dzieci nie chcą mnie zaakceptować. Czy mam prawo do szczęścia?
– Mamo, czy ty naprawdę musisz się z nim spotykać? – głos mojej córki, Magdy, drżał od tłumionych emocji. Stała w mojej kuchni, opierając się o blat, z założonymi rękami. – Przecież dobrze ci było samej.
Patrzyłam na nią przez chwilę, próbując znaleźć odpowiednie słowa. W głowie miałam jeszcze echo wczorajszej kolacji u Andrzeja. Jego dzieci – Dorota i Tomek – patrzyli na mnie jak na intruza. Czułam się jak nieproszony gość w ich życiu, choć przecież to nie ja wybrałam, że ich mama odeszła wiele lat temu.
– Magda, ja… Ja też chcę być szczęśliwa – powiedziałam cicho. – Czy to takie złe?
Odeszła bez słowa, trzaskając drzwiami. Zostałam sama w kuchni, z kubkiem zimnej herbaty i narastającym poczuciem winy. Czy naprawdę robię coś złego?
Po śmierci mojego męża, Marka, przez długie lata byłam sama. Zapełniałam czas pracą, opieką nad ogrodem, dorywczymi spotkaniami z koleżankami, ale wieczory były zawsze puste i ciche. Syn mieszkał daleko, córka miała swoje życie, a ja – chociaż nie chciałam się do tego przyznać – czułam się coraz bardziej niewidzialna.
Poznałam Andrzeja przypadkiem, w kolejce do apteki. Zaczęliśmy rozmawiać o pogodzie, potem o lekach na przeziębienie. Zaprosił mnie na kawę do pobliskiej cukierni. Był ciepły, dowcipny, miał w oczach coś znajomego – może tę samą samotność, którą znałam aż za dobrze.
Nasze spotkania stały się regularne. Odkrywałam na nowo radość z drobiazgów: wspólnego spaceru po parku, śniadania w niedzielny poranek, rozmów do późna. Czułam się młodsza o dwadzieścia lat. Po raz pierwszy od dawna nie bałam się patrzeć w przyszłość.
Wszystko zmieniło się, gdy Andrzej zaprosił mnie na obiad do siebie. Miałam poznać jego dzieci.
Dorota przywitała mnie chłodno. Miała 35 lat, była prawniczką i patrzyła na mnie z góry przez okulary w grubych oprawkach. Tomek był milszy, ale wyraźnie spięty. Rozmowa szła jak po grudzie.
– A czym się pani zajmuje? – zapytała Dorota z przesadną uprzejmością.
– Pracuję w bibliotece – odpowiedziałam.
– Ach… – uśmiechnęła się krzywo. – To musi być… ciekawe.
Czułam się jak uczennica na egzaminie. Andrzej próbował rozładować atmosferę żartami, ale napięcie wisiało w powietrzu.
Po obiedzie Dorota poprosiła ojca na stronę. Słyszałam ich podniesione głosy w przedpokoju:
– Tato, ona nie jest mamą! Nie możesz tak po prostu…
– Dorota, mam prawo do szczęścia! – odpowiedział Andrzej stanowczo.
– A my? My się nie liczymy?
Wróciłam do domu roztrzęsiona. Przez całą noc przewracałam się z boku na bok. W głowie miałam słowa Doroty: „Ona nie jest mamą”.
Następnego dnia zadzwonił Andrzej.
– Przepraszam za wczoraj… One muszą się przyzwyczaić.
– Może to był błąd? – zapytałam cicho.
– Nie mów tak. Kocham cię.
To był pierwszy raz, kiedy usłyszałam te słowa od śmierci Marka. Poczułam łzy pod powiekami.
Ale problemy narastały. Magda zaczęła mnie unikać. Syn przysłał mi SMS-a: „Mamo, nie rób sobie krzywdy”.
W pracy koleżanki patrzyły na mnie z ukosa.
– Nowy facet? W tym wieku? – szepczały za moimi plecami.
Czułam się rozdarta między własnym szczęściem a oczekiwaniami innych. Czy naprawdę nie mam prawa do miłości tylko dlatego, że jestem wdową po pięćdziesiątce?
Pewnego wieczoru Andrzej przyszedł do mnie z bukietem tulipanów.
– Chodźmy gdzieś razem. Uciekniemy od tego wszystkiego.
Poszliśmy nad Wisłę. Siedzieliśmy na ławce i patrzyliśmy na zachód słońca.
– Moje dzieci mnie nienawidzą – powiedział nagle Andrzej.
– Twoje przynajmniej jeszcze ze mną rozmawiają – odpowiedziałam gorzko.
Milczeliśmy długo.
– Może to my jesteśmy samolubni? – zapytałam cicho.
– A może po prostu mamy prawo do szczęścia? – odpowiedział Andrzej i ujął moją dłoń.
Wróciłam do domu późno. Magda czekała na mnie w kuchni.
– Mamo… Ja tylko boję się, że ktoś cię zrani – powiedziała nagle i przytuliła mnie mocno.
Poczułam ulgę i wdzięczność.
Ale następnego dnia dostałam wiadomość od Doroty:
„Proszę trzymać się z dala od naszej rodziny”.
Siedzę teraz przy oknie i patrzę na ogród. Zastanawiam się: czy naprawdę muszę wybierać między własnym szczęściem a spokojem innych? Czy miłość po pięćdziesiątce to luksus, na który nie zasługuję?
Może powinnam zapytać was: czy mam prawo walczyć o swoje szczęście? Czy ktoś z was też musiał wybierać między sobą a rodziną?