Całe życie nie znosiłam teściowej. Dopiero po śmierci teścia zrozumiałam, jak bardzo się myliłam…

– To ty jesteś ta Justyna? – jej głos był chłodny jak lód, a spojrzenie przeszywało mnie na wskroś. Stała w progu swojego mieszkania na warszawskim Bródnie, z ramionami skrzyżowanymi na piersi. Czułam się jak nieproszony gość, choć przecież Robert zapewniał mnie, że jego mama „po prostu tak ma”.

– Tak, dzień dobry pani – odpowiedziałam cicho, próbując się uśmiechnąć. Robert tylko wzruszył ramionami i wszedł do środka, zostawiając mnie samą z jej oceniającym spojrzeniem.

Od tamtej pory każda wizyta u teściowej była dla mnie udręką. Zawsze znajdowała powód, by mnie skrytykować: a to obiad za słony, a to dzieci za głośne, a to firanki źle powieszone. Robert był wobec niej obojętny, czasem wręcz nieuprzejmy. – Daj spokój, matka zawsze była dziwna – powtarzał. Ja jednak czułam się coraz bardziej winna, że nie potrafię jej zadowolić.

Gdy urodziła się nasza córka, Zosia, teściowa przyszła do szpitala z bukietem goździków i… milczeniem. Stała nad łóżkiem, patrząc na wnuczkę bez cienia wzruszenia. – Dziecko jak dziecko – rzuciła tylko i wyszła bez słowa pożegnania. Płakałam wtedy całą noc. Robert nawet nie próbował mnie pocieszyć.

Przez lata narastała we mnie niechęć do tej kobiety. Unikałam jej jak ognia, a każde święta były dla mnie koszmarem. Wszyscy znajomi wiedzieli, że mam „toksyczną teściową”. Nawet moja mama mówiła: – Justynko, nie przejmuj się nią, niektórzy ludzie tacy są.

Wszystko zmieniło się pewnego listopadowego wieczoru. Zadzwonił telefon: – Justyna… tata nie żyje – usłyszałam łamiący się głos Roberta. Pojechaliśmy do niej natychmiast. Siedziała w kuchni przy zimnej herbacie, blada i skulona jak dziecko. Po raz pierwszy zobaczyłam w niej człowieka, nie potwora.

Przez kolejne tygodnie byłam u niej codziennie. Pomagałam w papierach, gotowałam obiady, sprzątałam. Robert coraz częściej znikał z domu pod pretekstem pracy. Zostawiałyśmy się same – dwie kobiety, które przez lata dzieliła niewidzialna ściana.

Pewnego dnia znalazłam ją płaczącą w łazience. – Przepraszam… – wyszeptała przez łzy. – Nie umiałam inaczej… Twój mąż… on…

Zamarłam. – Co zrobił Robert?

Spojrzała na mnie z rozpaczą w oczach. – On od dziecka był okrutny. Bił zwierzęta, wyśmiewał mnie przy ojcu… A potem… potem zaczął podnosić na mnie rękę. Twój teść pił i nigdy nie stanął w mojej obronie.

Nie mogłam uwierzyć w to, co słyszę. Przecież Robert był moim mężem! Ojcem moich dzieci! Zawsze wydawał mi się chłodny i zamknięty w sobie, ale nigdy nie pomyślałabym, że mógłby być zdolny do przemocy.

– Dlaczego mi tego nigdy nie powiedziałaś? – zapytałam cicho.

– Bo bałam się ciebie. Bałam się, że uwierzysz jemu, nie mnie. Zawsze stawałaś po jego stronie…

Wróciłam do domu roztrzęsiona. Przez całą noc nie mogłam spać. Przypominałam sobie wszystkie sytuacje, kiedy Robert był wobec mnie oschły lub agresywny słownie. Czy ja też byłam ofiarą? Czy po prostu wypierałam to ze świadomości?

Następnego dnia postanowiłam porozmawiać z Robertem.

– Twoja mama powiedziała mi o wszystkim – zaczęłam ostrożnie.

Spojrzał na mnie z pogardą. – I co? Będziesz teraz jej adwokatem? Przecież ona zawsze była nienormalna.

– Robert… czy ty ją biłeś?

Wzruszył ramionami. – Może raz czy dwa… Ale ona sobie zasłużyła! Wiesz jaka była? Ciągle narzekała, czepiała się wszystkiego!

Poczułam, jak grunt usuwa mi się spod nóg.

– A mnie? Mnie też kiedyś uderzysz?

Roześmiał się krótko. – Ty przynajmniej trzymasz język za zębami.

Wtedy po raz pierwszy poczułam do niego strach i obrzydzenie.

Przez kolejne tygodnie coraz bardziej zbliżałam się do teściowej. Zaczęłyśmy rozmawiać o wszystkim: o jej młodości w PRL-u, o marzeniach, które nigdy się nie spełniły, o samotności po śmierci męża. Zrozumiałam, że przez całe życie oceniałam ją przez pryzmat Roberta – człowieka złamanego przez własną rodzinę i przez samego siebie.

Pewnego dnia zapytała mnie: – Dlaczego zostałaś z nim tak długo?

Nie umiałam odpowiedzieć. Może ze strachu? Może z przyzwyczajenia? Może dlatego, że sama nigdy nie miałam odwagi spojrzeć prawdzie w oczy?

Zdecydowałam się odejść od Roberta kilka miesięcy później. Było ciężko – dzieci płakały, rodzina była w szoku. Ale wiedziałam już jedno: nie chcę być kolejną kobietą w tej rodzinie, która pozwala się krzywdzić.

Dziś mieszkam z dziećmi niedaleko teściowej. Tak, nadal mówię o niej „teściowa”, choć stała mi się bliższa niż własna matka. Pomagamy sobie nawzajem i próbujemy naprawić to, co przez lata zostało zniszczone.

Czasem patrzę na Roberta i zastanawiam się: czy można wybaczyć komuś taką przeszłość? Czy ja sama kiedykolwiek przestanę czuć się winna za to, że przez tyle lat stałam po złej stronie?

Czy Wy też kiedyś oceniliście kogoś niesprawiedliwie? Jak poradzić sobie z poczuciem winy i przebaczeniem?