Kiedy zachowanie Wojtka stało się punktem zwrotnym: Ile można wytrzymać, zanim powiesz „dość”?

– Znowu wracasz tak późno? – zapytałam, starając się, by mój głos nie drżał. Stałam w kuchni, trzymając w ręku kubek z zimną już herbatą. Wojtek nawet nie spojrzał mi w oczy. Zdjął buty, rzucił kurtkę na krzesło i bez słowa poszedł do łazienki. Usłyszałam trzask drzwi. W tej chwili poczułam, jak coś we mnie pęka.

Nie tak miało wyglądać nasze życie. Kiedy Wojtek mi się oświadczył, obiecał mi spokój, stabilizację i wspólne budowanie przyszłości. Byliśmy młodzi, zakochani i naiwni. Wierzyłam mu bezgranicznie. Przeprowadziliśmy się do małego mieszkania na warszawskiej Pradze, gdzie wszystko miało się zacząć od nowa. Ja dostałam pracę w szkole jako nauczycielka polskiego, on – informatyk – miał pracować zdalnie, żebyśmy mogli spędzać więcej czasu razem.

Pierwsze miesiące były piękne. Gotowaliśmy razem obiady, chodziliśmy na spacery po Saskiej Kępie, śmialiśmy się z byle czego. Ale z czasem coś zaczęło się zmieniać. Najpierw Wojtek coraz częściej zamykał się w swoim pokoju pod pretekstem pracy. Potem pojawiły się wieczorne wyjścia „na piwo z kolegami”, które przeciągały się do późnej nocy. Zaczęłam czuć się samotna we własnym domu.

Próbowałam rozmawiać. – Może pojedziemy gdzieś razem na weekend? – proponowałam nieśmiało.
– Nie mam teraz czasu, deadline goni – odpowiadał krótko i wracał do komputera.

Z czasem przestałam pytać. Zaczęłam żyć obok niego, nie z nim. Każdego dnia czekałam na jakiś znak, że jeszcze mu zależy. Ale on był coraz bardziej nieobecny – fizycznie i emocjonalnie. Nawet kiedy siedzieliśmy razem przy stole, czułam między nami mur.

Najgorsze były święta. W Wigilię siedzieliśmy przy stole z jego rodzicami i siostrą Magdą. Wszyscy udawali, że wszystko jest w porządku. Magda rzucała żarty o tym, jak to „Wojtek to typowy informatyk – zamknięty w swoim świecie”. Jego mama pytała mnie szeptem: – Wszystko u was dobrze? – a ja uśmiechałam się sztucznie i kiwałam głową.

Prawda była taka, że coraz częściej płakałam po nocach. Czułam się niewidzialna. Próbowałam tłumaczyć sobie, że to tylko chwilowy kryzys, że każdy związek ma lepsze i gorsze momenty. Ale te „gorsze” trwały już ponad rok.

Pewnego wieczoru usłyszałam rozmowę Wojtka przez telefon:
– Nie wiem, ile jeszcze wytrzymam w tym domu… Ona ciągle czegoś chce, czepia się… Ja po prostu chcę spokoju.

Zamarłam. To był moment, kiedy poczułam się zdradzona nie przez inną kobietę, ale przez jego obojętność.

Zaczęłam szukać winy w sobie. Może za dużo wymagam? Może powinnam być bardziej wyrozumiała? Może to ja jestem problemem?

W pracy też nie było łatwo. Uczniowie coraz częściej sprawiali kłopoty, dyrektorka wymagała coraz więcej papierkowej roboty. Wracałam do domu zmęczona i sfrustrowana. Marzyłam o tym, żeby ktoś mnie przytulił i powiedział: „Wszystko będzie dobrze”. Ale Wojtek był tylko ciałem – duchem już dawno odszedł.

Pewnego dnia zadzwoniła do mnie mama:
– Aniu, co u was? Dawno nie dzwoniłaś.
– Wszystko dobrze, mamo – skłamałam automatycznie.
– Aniu… Ty płaczesz?
Nie wytrzymałam. Rozpłakałam się do słuchawki.
– Mamo, ja już nie wiem, co robić… On mnie ignoruje… Czuję się jak powietrze…
Mama milczała przez chwilę.
– Kochanie, może czas pomyśleć o sobie? Ile jeszcze będziesz cierpieć?

Te słowa długo dźwięczały mi w głowie.

Następnego dnia postanowiłam porozmawiać z Wojtkiem raz jeszcze.
– Musimy pogadać – powiedziałam stanowczo.
Usiadł naprzeciwko mnie przy stole.
– O czym?
– O nas. O tym, że już nie jestem szczęśliwa. Że czuję się samotna i nieważna.
Wzruszył ramionami.
– Przesadzasz. Każdy ma swoje problemy.
– Ale my jesteśmy małżeństwem! Powinniśmy być dla siebie wsparciem!
– Ja nie mam teraz siły na takie rozmowy – rzucił i wyszedł z pokoju.

To był punkt zwrotny. Poczułam w sobie gniew i determinację. Ile jeszcze mogę znosić? Ile razy mam udawać przed sobą i innymi, że wszystko jest w porządku?

Zaczęłam chodzić na terapię. Na początku ukrywałam to przed Wojtkiem – bałam się jego reakcji albo raczej braku reakcji. Tam po raz pierwszy od dawna ktoś mnie wysłuchał bez oceniania. Zrozumiałam, że mam prawo do szczęścia i szacunku.

Po kilku tygodniach terapii podjęłam decyzję: muszę zawalczyć o siebie. Powiedziałam Wojtkowi, że chcę separacji.
– Co ty wygadujesz? – był zszokowany.
– Nie chcę już tak żyć. Potrzebuję zmiany.
Nie próbował mnie zatrzymać. Po prostu wzruszył ramionami i wrócił do komputera.

Spakowałam kilka rzeczy i przeniosłam się do mamy na kilka tygodni. Było mi trudno – czułam się winna wobec siebie i jego rodziny. Ale z każdym dniem oddychałam coraz swobodniej.

Dziś mija pół roku od tamtej decyzji. Nadal boli mnie to rozstanie, ale wiem, że zrobiłam dobrze. Zaczynam na nowo budować siebie – powoli uczę się stawiać granice i mówić o swoich potrzebach.

Czasem zastanawiam się: dlaczego tak długo pozwalałam sobie na bycie niewidzialną? Czy naprawdę trzeba aż tyle cierpieć, żeby w końcu powiedzieć „dość”? Może właśnie teraz nadszedł czas, by przestać bać się własnych uczuć i zacząć żyć naprawdę?