Kiedyś byłam duszą towarzystwa. Dziś nie mam do kogo zadzwonić w urodziny – historia o samotności, która przyszła niepostrzeżenie

– Mamo, czy ktoś dziś zadzwonił? – zapytała mnie Zosia, moja córka, kiedy wróciła ze szkoły. Stałam przy kuchennym blacie, krojąc marchewkę na zupę, i poczułam, jak coś ściska mnie w gardle. Spojrzałam na telefon leżący obok. Ekran był pusty. Ani jednej wiadomości, żadnego powiadomienia. Nawet operator nie przysłał mi życzeń.

– Nie, kochanie. Może później ktoś zadzwoni – odpowiedziałam, starając się uśmiechnąć. Ale Zosia widziała więcej niż chciałam pokazać. Przytuliła mnie mocno i pobiegła do swojego pokoju.

Jeszcze pięć lat temu moje urodziny wyglądały zupełnie inaczej. Telefon dzwonił od rana do nocy. Najpierw mama – zawsze o 7:00, bo „tak się zaczyna nowy rok życia”. Potem siostra, kuzynki, koleżanki z pracy, sąsiadka z naprzeciwka. Były kwiaty, śmiechy przez słuchawkę, dziesiątki wiadomości na Messengerze i WhatsAppie. Czasem ktoś wpadał bez zapowiedzi z ciastem albo butelką wina. Wieczorem spotykaliśmy się w restauracji albo u mnie w domu – świętowaliśmy do późna, śpiewaliśmy „Sto lat”, tańczyliśmy w kuchni.

Byłam tą, która organizowała kolacje, dzwoniła z życzeniami, pamiętała o imieninach i rocznicach innych. Zawsze miałam czas na kawę, na rozmowę, na wspólne wyjście do kina czy spacer po parku. Lubiłam ludzi i oni lubili być blisko mnie.

A potem… wszystko zaczęło się zmieniać. Najpierw była pandemia. Zamknięci w domach, kontaktowaliśmy się przez ekrany, ale to już nie było to samo. Potem przyszły zmiany w pracy – zwolnienia, reorganizacje, nowe twarze. Moja najlepsza przyjaciółka Anka wyjechała do Niemiec za mężem. Siostra przeprowadziła się na drugi koniec Polski. Mama zachorowała i coraz mniej rozumiała świat wokół siebie.

Z czasem przestałam być tą, która dzwoni pierwsza. Przestałam organizować spotkania – bo wszyscy byli zajęci, zmęczeni, mieli swoje sprawy. Zaczęłam czuć się jak ciężar, jak ktoś, kto narzuca się innym ze swoją potrzebą bliskości.

Pamiętam jedną rozmowę z mężem, Pawłem:

– Może powinnaś zadzwonić do Magdy? – zaproponował pewnego wieczoru.
– A po co? Ona nigdy nie dzwoni pierwsza. Zawsze ja muszę inicjować kontakt – odpowiedziałam z goryczą.
– Może ona też czeka na Twój telefon? – próbował mnie przekonać.
– A może po prostu już jej nie zależy? – rzuciłam i wyszłam z kuchni.

Z każdym miesiącem coraz bardziej zamykałam się w sobie. Praca – dom – zakupy – dom – praca. Czasem spotkanie z rodzicami Zosi w szkole albo szybka wymiana zdań z sąsiadką na klatce schodowej. Ale to nie były już te relacje, które dawały mi radość i poczucie przynależności.

Dziś mam czterdzieści trzy lata i budzę się w dzień swoich urodzin w pustym mieszkaniu. Paweł wyjechał służbowo do Krakowa, Zosia jest w szkole. Siedzę przy stole z kubkiem kawy i patrzę na telefon. Cisza.

Próbuję sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz ktoś zadzwonił do mnie bez powodu – tak po prostu, żeby pogadać. Kiedy ostatni raz śmiałam się do łez z przyjaciółką? Kiedy czułam się naprawdę ważna dla kogoś innego niż dla własnej córki?

W południe dzwoni mama. Jej głos jest słaby, trochę nieobecny:
– Wszystkiego najlepszego, córeczko…
– Dziękuję, mamo.
– Który to już raz? – pyta zdezorientowana.
– Czterdziesty trzeci.
– Ojej… To już jesteś dorosła…

Rozłączam się ze łzami w oczach.

Po południu wraca Zosia z bukietem żółtych tulipanów.
– Mamo! Wszystkiego najlepszego! – woła i rzuca mi się na szyję.
Tulipany pachną wiosną i nadzieją. Przez chwilę czuję się szczęśliwa.

Wieczorem Paweł dzwoni z hotelu:
– Przepraszam, że nie mogę być dziś z Wami…
– W porządku – odpowiadam cicho.
– Kocham Cię.
– Ja Ciebie też.

Kiedy Zosia zasypia, siadam na kanapie i przeglądam stare zdjęcia na Facebooku. Urodziny sprzed lat – tłum ludzi wokół mnie, śmiechy, tańce, torty z kolorowymi świeczkami. W komentarzach setki życzeń: „Sto lat!”, „Najlepsza!”, „Zawsze razem!”.

Dziś pod moim postem tylko trzy osoby napisały „Wszystkiego najlepszego”. Jedna to koleżanka z liceum, której nie widziałam od dwudziestu lat.

Zastanawiam się: co poszło nie tak? Czy to ja się zmieniłam? Czy świat wokół mnie przyspieszył tak bardzo, że nie ma już miejsca na prawdziwe relacje? Czy wszyscy są teraz samotni w swoich czterech ścianach?

Próbuję sobie przypomnieć ostatnią rozmowę z Anką przed jej wyjazdem:
– Będziemy dzwonić codziennie! – obiecywała.
– Jasne… – śmiałam się wtedy.
Ale życie napisało inny scenariusz.

Czasem myślę o tym, żeby zadzwonić do Magdy czy Kasi. Napisać do kuzynki Ani albo zaprosić sąsiadkę na kawę. Ale coś mnie powstrzymuje – strach przed odrzuceniem? Przed tym, że usłyszę: „Nie mam czasu”, „Może innym razem”, „Odezwę się później”?

Może to ja za bardzo zamknęłam się w sobie? Może inni też czekają na mój gest?

Patrzę na Zosię śpiącą spokojnie w swoim pokoju i myślę: dla niej muszę być silna. Dla niej muszę nauczyć się budować nowe relacje – nawet jeśli to trudne i bolesne.

Ale czy jeszcze potrafię? Czy można odzyskać dawną bliskość z ludźmi? Czy samotność po czterdziestce to już wyrok?

Czasem chciałabym po prostu usłyszeć: „Hej, pamiętam o Tobie”.

A Wy? Czy też czasem czujecie się samotni mimo tłumu wokół? Co robicie, żeby nie zgubić siebie w tym pędzącym świecie?