„Nie jestem twoją służącą!” — Jak po 20 latach małżeństwa zrozumiałam, że zgubiłam siebie

— I co ty właściwie dziś zrobiłaś, Milena? — głos Marka odbił się echem w kuchni, gdzie stałam z rękami zanurzonymi w pianie. Zmywałam naczynia po kolacji, dzieci już dawno zamknęły się w swoich pokojach, a ja po raz kolejny czułam, jakby ktoś wycierał mną podłogę.

— Przecież widzisz — odpowiedziałam cicho, nie patrząc mu w oczy. — Obiad, pranie, zakupy, lekcje z Olą…

— No tak, siedzisz cały dzień w domu i jeszcze jesteś zmęczona — prychnął. — Ja haruję, a ty nawet nie potrafisz zadbać o porządek.

Wtedy coś we mnie pękło. Nie pierwszy raz słyszałam podobne słowa, ale tym razem poczułam, jakby ktoś wyciągnął mi serce z piersi i rzucił na podłogę. Przez dwadzieścia lat małżeństwa nauczyłam się milczeć. Zawsze byłam „tą dobrą”, „tą wyrozumiałą”, „tą, która ogarnia wszystko”.

Pamiętam siebie sprzed lat — młodą dziewczynę z marzeniami o własnej kawiarni, z głową pełną pomysłów i sercem otwartym na świat. Gdzie ona się podziała? Kiedy ostatni raz zrobiłam coś tylko dla siebie?

Marek był kiedyś inny. Poznaliśmy się na studiach w Krakowie. On — ambitny student prawa, ja — zakochana w literaturze i kawie. Wydawało mi się, że razem możemy wszystko. Po ślubie przeprowadziliśmy się do jego rodzinnego miasta pod Warszawą. On zaczął pracować w kancelarii ojca, ja zostałam w domu z dziećmi.

Na początku czułam się potrzebna. Ola i Michał byli mali, dom tętnił życiem. Ale z każdym rokiem coraz bardziej czułam się jak cień samej siebie. Marek coraz częściej wracał późno, coraz rzadziej pytał, jak się czuję. Dzieci dorastały i zamykały się w swoich światach.

Moja mama powtarzała: „Milena, rodzina jest najważniejsza. Musisz być silna”. Byłam silna. Tak silna, że nauczyłam się nie płakać nawet wtedy, gdy bolało najbardziej.

Pewnego dnia Ola wróciła ze szkoły i rzuciła plecak na podłogę.

— Mamo, czemu ty nigdy nie wychodzisz? Wszystkie mamy chodzą na jogę albo do pracy…

Zatkało mnie. Co miałam jej odpowiedzieć? Że nie mam siły? Że boję się wyjść do ludzi, bo nie wiem już, kim jestem?

Wieczorami siadałam przy kuchennym stole i patrzyłam na swoje dłonie — spracowane, popękane od detergentów. Czasem wyobrażałam sobie, że pakuję walizkę i wychodzę bez słowa. Ale rano zawsze budziłam się z poczuciem winy.

Najgorsze były święta. Marek zawsze zapraszał swoją matkę i siostrę. One siadały przy stole i komentowały:

— Milena, znowu pierogi ci nie wyszły…

— A może byś w końcu znalazła sobie jakąś pracę? Marek nie będzie cię wiecznie utrzymywał.

Zaciskałam zęby i uśmiechałam się przez łzy. Po kolacji zamykałam się w łazience i płakałam do ręcznika.

Wszystko zmieniło się tamtego wieczoru, kiedy Marek po raz kolejny rzucił mi w twarz: „Nie jesteś nawet dobrą gospodynią”.

Nie spałam całą noc. Przewracałam się z boku na bok, a w głowie dudniło jedno zdanie: „Nie jestem twoją służącą”.

Następnego dnia zadzwoniłam do starej przyjaciółki z liceum.

— Anka… muszę z kimś pogadać. Czuję się jak duch we własnym domu.

Spotkałyśmy się w kawiarni na rynku. Siedziałyśmy przy oknie, patrząc na ludzi spieszących do pracy.

— Milena, kiedy ostatni raz zrobiłaś coś dla siebie? — zapytała Anka.

Nie umiałam odpowiedzieć.

— Może czas pomyśleć o sobie? — dodała cicho.

Te słowa były jak iskra. Zaczęłam szukać pracy — najpierw dorywczo w bibliotece miejskiej. Marek był wściekły.

— Po co ci to? I tak nic nie zarobisz! — krzyczał.

Ale ja pierwszy raz od lat poczułam się potrzebna komuś innemu niż rodzinie. Poznałam nowych ludzi, zaczęłam czytać książki dla przyjemności, a nie tylko dzieciom na dobranoc.

Dzieci były zdziwione.

— Mamo, jesteś inna…

— Jaka? — zapytałam z drżeniem głosu.

— Uśmiechasz się częściej — odpowiedział Michał.

Marek coraz bardziej oddalał się ode mnie. Przestał rozmawiać, zaczął znikać na całe weekendy pod pretekstem „delegacji”. Pewnego dnia znalazłam w jego telefonie wiadomości do innej kobiety.

Świat mi się zawalił. Przez kilka dni chodziłam jak zombie. Potem przyszła złość. Nie tylko na niego — na siebie też. Jak mogłam pozwolić sobie na to wszystko?

Złożyłam pozew o rozwód. Marek był wściekły. Jego matka dzwoniła codziennie:

— Milena, co ty wyprawiasz? Myślisz o dzieciach?

Myślałam o nich cały czas. Ale wiedziałam już jedno: nie chcę być wzorem kobiety, która pozwala sobą pomiatać.

Rozwód był trudny. Dzieci płakały, Marek groził sądem o opiekę nad nimi. Ale przetrwałam. Znalazłam mieszkanie w bloku na obrzeżach miasta. Małe, ale moje.

Pierwszego wieczoru usiadłam na kanapie z kubkiem herbaty i poczułam… spokój. Po raz pierwszy od lat nie musiałam nikomu tłumaczyć się z tego, co robię.

Ola przyszła do mnie po tygodniu.

— Mamo… jesteś szczęśliwa?

Popatrzyłam jej w oczy i odpowiedziałam:

— Uczę się tego każdego dnia.

Czasem budzę się w nocy i pytam siebie: czy było warto? Czy można odzyskać siebie po tylu latach życia dla innych? Może wy też znacie to uczucie? Co byście zrobili na moim miejscu?