Nieproszony gość: Próba naszego małżeństwa
— Znowu nie zamknąłeś drzwi na klucz, Michał! — krzyknęłam, czując jak narasta we mnie frustracja. Stałam w kuchni, trzymając w ramionach naszą trzyletnią córkę Zosię, kiedy usłyszałam ciężkie kroki na schodach. To był on. Teść. Pan Stanisław. Wprowadził się do nas dwa tygodnie temu, bez zapowiedzi, z jedną walizką i miną człowieka, który nie zamierza się tłumaczyć.
— Przecież jestem w domu, po co zamykać? — odpowiedział Michał z salonu, nawet nie podnosząc wzroku znad telefonu. Zosia zaczęła płakać, a ja poczułam znajome ukłucie bezsilności. Od kiedy straciłam pracę w sklepie spożywczym, wszystko wydawało się trudniejsze. Michał pracował dorywczo jako kierowca, ale pieniędzy ledwo starczało na rachunki i jedzenie. Teraz jeszcze teść, który nie tylko nie dokładał się do domowego budżetu, ale potrafił wywołać kłótnię o byle co.
— Dziecko płacze, bo czuje napięcie — rzucił pan Stanisław z progu kuchni, patrząc na mnie z wyrzutem. — Może powinniście się nauczyć rozmawiać ze sobą spokojniej?
Zacisnęłam zęby. Łatwo mówić komuś, kto przez całe życie uciekał od problemów za kieliszkiem wódki albo milczeniem. Michał spojrzał na mnie przepraszająco, ale nie powiedział nic. Wiedziałam, że jest między młotem a kowadłem — kochał ojca, ale widział też, jak bardzo obecność pana Stanisława rozbija naszą rodzinę.
Wieczorem siedzieliśmy z Michałem przy kuchennym stole. Zosia spała, a teść oglądał telewizję tak głośno, że drżały szyby.
— Nie dam rady tak dłużej — wyszeptałam. — On nas wykończy.
Michał spuścił głowę.
— Wiem… Ale co mam zrobić? On nie ma dokąd pójść. Mama nie chce go widzieć po tym wszystkim…
— A my mamy być jego schronieniem? Kiedy ostatnio zapytał cię, jak się czujesz? Albo czy mamy za co żyć?
Michał milczał długo. W końcu powiedział:
— Może powinienem poszukać drugiej pracy.
Poczułam łzy pod powiekami. Nie tego chciałam. Chciałam tylko, żebyśmy byli rodziną — my troje, bez wiecznego napięcia i strachu przed kolejną awanturą.
Następnego dnia pan Stanisław przyniósł do domu reklamówkę pełną piwa i chipsów.
— Trzeba się trochę rozerwać — rzucił do Michała. — A ty, Aniu, może byś coś ugotowała?
Zamknęłam oczy i policzyłam do dziesięciu. Michał spojrzał na mnie błagalnie.
— Tato… Ania nie musi gotować codziennie. Może sam coś zrobisz?
Teść parsknął śmiechem.
— Kiedyś kobiety wiedziały, gdzie ich miejsce.
Wybiegłam z kuchni i zatrzasnęłam za sobą drzwi do łazienki. Siedziałam na zimnych kafelkach i płakałam cicho, żeby Zosia nie usłyszała. Czułam się jak intruz we własnym domu.
Wieczorem Michał przyszedł do mnie do łazienki.
— Przepraszam… — wyszeptał. — Nie wiem, co robić.
— Musimy z nim porozmawiać — powiedziałam stanowczo. — Albo on się zmieni, albo ja odejdę.
Michał pobladł. Wiedziałam, że to dla niego ultimatum, ale nie widziałam innego wyjścia.
Następnego dnia usiedliśmy razem z panem Stanisławem przy stole.
— Tato — zaczął Michał niepewnie — musimy ustalić zasady. To jest nasz dom i musimy wszyscy czuć się tu dobrze.
Teść spojrzał na mnie chłodno.
— Czyli co? Mam się wynosić?
— Nie o to chodzi — odpowiedziałam spokojnie. — Ale musisz szanować nasze granice. I jeśli chcesz tu mieszkać, musisz się dokładać do rachunków.
Przez chwilę myślałam, że wybuchnie. Ale tylko westchnął ciężko.
— Nie mam pieniędzy… Ale mogę pomóc w domu.
To był pierwszy raz, kiedy zobaczyłam w jego oczach cień bezradności. Może nawet żalu?
Od tego dnia coś się zmieniło. Pan Stanisław zaczął sprzątać po sobie i czasem gotował obiady dla Zosi. Nie było idealnie — wciąż zdarzały się kłótnie i ciche dni. Ale zaczęliśmy rozmawiać. O przeszłości, o błędach, o tym, czego się boimy.
Najtrudniejsze były wieczory, kiedy Michał wracał zmęczony po dwóch zmianach i patrzył na mnie z pytaniem: „Czy jeszcze dasz radę?” Czasem sama nie wiedziałam. Były dni, kiedy chciałam uciec i nigdy nie wracać.
Ale były też chwile, kiedy Zosia śmiała się głośno podczas wspólnej kolacji albo kiedy pan Stanisław opowiadał jej bajki ze swojego dzieciństwa na wsi pod Lublinem. Wtedy widziałam w oczach Michała nadzieję.
Zrozumiałam jedno: rodzina to nie jest bajka o wiecznym szczęściu. To walka o każdy dzień razem mimo zmęczenia i żalu. To rozmowy przez łzy i szukanie kompromisu tam, gdzie wydaje się to niemożliwe.
Czasem zastanawiam się: czy gdyby pan Stanisław nie pojawił się w naszym życiu tak nagle, bylibyśmy szczęśliwsi? A może właśnie dzięki temu nauczyliśmy się rozmawiać naprawdę? Czy każda rodzina musi przejść przez swój własny kryzys, żeby zrozumieć, co jest najważniejsze?