„Wrócił do domu i od razu powiedział, że chce rozwodu” – wtedy przypomniałam sobie słowa mojej mamy. Historia o tym, jak jedno zdanie może wywrócić świat do góry nogami.

– Chcę rozwodu.

Te dwa słowa rozdarły ciszę w naszym małym mieszkaniu na warszawskim Ursynowie. Michał stał w progu, jeszcze w kurtce, z kluczami w dłoni. Przez chwilę myślałam, że żartuje – przecież przed chwilą pisał mi, że kupi chleb po drodze. Ale jego twarz była kamienna, a oczy zimne jak lód.

– Co? – wydusiłam przez ściśnięte gardło. – Michał, co ty mówisz?

– Nie mogę już tak żyć, Anka. Mam dość tej stagnacji. Mam dość ciebie.

Poczułam, jak świat mi się rozmywa przed oczami. Nasza córka, Zosia, siedziała w swoim pokoju i rysowała kredkami na podłodze. Przez ścianę słyszałam jej cichy śmiech. W jednej chwili wszystko, co znałam, zaczęło się sypać.

Michał i ja byliśmy razem szesnaście lat. Poznaliśmy się na studiach w Krakowie – on studiował informatykę, ja polonistykę. Byliśmy parą z tych „na zawsze”, przynajmniej tak mi się wydawało. Po ślubie zamieszkaliśmy w mieszkaniu po moim dziadku – dwa pokoje z kuchnią i łazienką, trochę staromodne meble, ale za to własne cztery kąty. Michał zawsze mówił, że to tylko na chwilę, że kiedyś kupimy dom pod Warszawą. Ale lata mijały, a my wciąż byliśmy tu.

Nie byliśmy bogaci, ale nie brakowało nam niczego ważnego. Czasem pozwalaliśmy sobie na kino czy weekend nad jeziorem. Ja byłam szczęśliwa – przynajmniej tak myślałam. Michał coraz częściej wracał późno z pracy, coraz mniej rozmawialiśmy. Zaczęły się kłótnie o pieniądze, o przyszłość Zosi, o to, że nie mam ambicji.

– Ty nawet nie próbujesz czegoś zmienić! – krzyczał kiedyś. – Zadowala cię byle co!

– A ciebie nie? – odpowiedziałam wtedy cicho.

Wtedy jeszcze wierzyłam, że to tylko kryzys. Że minie.

Ale tego wieczoru wszystko było inne. Michał nie chciał rozmawiać. Spakował torbę i wyszedł, zostawiając mnie z tysiącem pytań i jednym wielkim strachem.

Przez pierwsze dni chodziłam jak we śnie. Zosia pytała: „Gdzie tata?”, a ja odpowiadałam wymijająco: „Tata musi trochę popracować”. W nocy płakałam w poduszkę, przypominając sobie słowa mojej mamy: „Anka, nigdy nie pozwól facetowi być twoim całym światem”.

Mama zadzwoniła po kilku dniach:

– Słyszałam od ciotki Marysi… Michał odszedł?

– Tak…

– I co teraz zrobisz?

Nie wiedziałam. Bałam się wszystkiego: sądu, samotności, tego, jak poradzę sobie finansowo. Pracowałam w bibliotece na pół etatu – kochałam tę pracę, ale nie dawała kokosów.

Pewnego dnia przyszła do mnie sąsiadka, pani Halina:

– Aniu, widziałam twojego Michała z jakąś kobietą na mieście…

Zamarłam. Wszystko nagle nabrało sensu – te późne powroty, tajemnicze SMS-y, chłód w jego oczach.

Wieczorem zadzwoniłam do Michała:

– Masz kogoś?

Cisza po drugiej stronie trwała wieczność.

– Tak – powiedział w końcu cicho.

Zawaliło mi się wszystko. Przez kolejne tygodnie żyłam jak automat – praca, dom, Zosia. Czułam się upokorzona i zdradzona. Mama powtarzała: „Nie daj się złamać. Jesteś silniejsza niż myślisz”.

Najgorsze były weekendy – wtedy Michał zabierał Zosię do siebie i jego nowej partnerki. Widziałam w oczach córki zamęt i smutek.

Pewnego dnia Zosia zapytała:

– Mamo, czy tata już nas nie kocha?

Zatkało mnie.

– Kochanie… Tata zawsze będzie cię kochał. Ale czasem dorośli robią głupie rzeczy.

Zaczęły się sprawy sądowe – alimenty, podział majątku. Michał chciał sprzedać mieszkanie po dziadku.

– To jest moje! – krzyczałam przez łzy podczas jednej z rozmów.

– Ale ja też tu mieszkałem! – odpowiadał zimno.

Wtedy przypomniałam sobie słowa mamy: „Walcz o swoje”. Znalazłam prawnika – panią Grażynę z polecenia koleżanki z biblioteki. Pomogła mi udowodnić, że mieszkanie jest moją własnością.

Po kilku miesiącach sąd orzekł rozwód z winy Michała. Dostałam alimenty na Zosię i mieszkanie zostało przy mnie.

Ale co z tego? Każdego wieczoru siadałam przy kuchennym stole i patrzyłam na zdjęcia sprzed lat – uśmiechnięci na Mazurach, Zosia na rowerku, ja i Michał na naszym ślubie…

Czułam gniew i żal. Ale też ulgę – bo już nie musiałam udawać przed sobą samej.

Z czasem zaczęłam dostrzegać drobiazgi: śmiech Zosi przy śniadaniu, zapach kawy o poranku, ciszę bez kłótni.

Pewnego dnia mama przyszła do mnie z ciastem drożdżowym:

– Widzisz? Dałaś radę.

Uśmiechnęłam się przez łzy.

Dziś wiem jedno: życie potrafi wywrócić się do góry nogami w jednej chwili. Ale można się podnieść – nawet jeśli wydaje się to niemożliwe.

Czasem zastanawiam się: czy gdybym była bardziej ambitna albo mniej naiwna, wszystko potoczyłoby się inaczej? A może czasem trzeba po prostu pozwolić odejść temu, co nas niszczy? Co wy o tym myślicie?