Cisza w domu: jak maszyna do szycia odmieniła losy – historia Zofii i jej walki o siebie

Zimny poranek. W powietrzu czuć było zapach kawy, ale w moim sercu – tylko gorycz. Artur z hukiem zamknął drzwi łazienki i już wiedziałam, że zaraz zacznie się codzienny rytuał. – Znowu nie wyprasowałaś mojej koszuli! – krzyknął przez pół mieszkania. – Ile razy mam ci powtarzać? Przecież wiesz, że dziś mam ważne spotkanie!

Stałam w kuchni, z rękami zanurzonymi w zimnej wodzie, próbując zmyć resztki wczorajszego obiadu. – Przepraszam, Arturze, po prostu nie zdążyłam… – zaczęłam nieśmiało, ale przerwał mi natychmiast.

– Zawsze masz wymówki! Gdybyś nie siedziała tyle przy tym swoim szyciu, wszystko byłoby zrobione na czas! – rzucił z pogardą.

Szycie… To była jedyna rzecz, która jeszcze dawała mi radość. Stara maszyna Łucznik po mamie stała w kącie salonu, przykryta pledem. Czasem nocami siadałam przy niej i szyłam drobiazgi dla siebie albo dla sąsiadek. To był mój azyl, miejsce, gdzie mogłam być sobą.

Ale Artur tego nie rozumiał. Dla niego byłam tylko żoną – od sprzątania, gotowania i prasowania. Odkąd urodziła się nasza córka, Lena, wszystko stało się jeszcze trudniejsze. Moja teściowa, pani Halina, przyjeżdżała co drugi dzień i z miną królowej sprawdzała każdy kąt mieszkania.

– Zosiu, firanki są brudne. Dziecko chodzi w poplamionych spodenkach. Co ty robisz całymi dniami? – pytała z udawaną troską.

– Staram się… – odpowiadałam cicho.

– Starasz się? W moich czasach kobieta nie miała czasu na takie fanaberie jak szycie dla przyjemności! – podsumowywała i wychodziła trzaskając drzwiami.

Artur tylko wzdychał ciężko. – Moja mama ma rację. Może gdybyś mniej marzyła, a więcej robiła…

Czułam się coraz bardziej niewidzialna. Nawet moja własna matka mówiła: – Zosiu, musisz być cierpliwa. Takie jest życie. Mężczyzna musi mieć spokój w domu.

Ale ja już nie chciałam być tylko tłem dla czyjegoś życia.

Pewnego dnia Lena wróciła ze szkoły zapłakana. – Mamo, dzieci się śmieją, że mam stare ubrania…

Serce mi pękło. Wzięłam ją na kolana i obiecałam: – Uszyję ci najpiękniejszą sukienkę na bal karnawałowy. Zobaczysz!

Tej nocy wyciągnęłam maszynę z kąta. Siedziałam do świtu, zszywając kawałki materiału, które dostałam od sąsiadki. Kiedy Lena rano zobaczyła gotową sukienkę, jej oczy rozbłysły szczęściem.

– Jesteś najlepszą mamą na świecie! – krzyknęła i rzuciła mi się na szyję.

Artur tylko spojrzał z pogardą. – Po co jej taka kiecka? I tak zaraz ją pobrudzi.

Ale ja poczułam coś nowego – dumę.

Od tego dnia coraz częściej siadałam do maszyny. Sąsiadki zaczęły przynosić mi swoje rzeczy do przeróbek: spodnie do skrócenia, zasłony do obszycia. Któregoś dnia przyszła pani Irena z klatki obok.

– Zosiu, słyszałam, że pięknie szyjesz. Potrzebuję sukienki na wesele córki. Zapłacę dobrze!

Zgodziłam się bez wahania. Praca przy tej sukience była jak terapia. W końcu mogłam oderwać myśli od codzienności.

Arturowi to się nie podobało.

– Nie będziesz robić z naszego domu szwalni! – krzyczał pewnego wieczoru. – Co ludzie powiedzą? Że moja żona musi dorabiać na boku?

– To nie o pieniądze chodzi… Ja po prostu chcę coś robić dla siebie! – odparłam pierwszy raz od lat podnosząc głos.

– Nie będziesz mi się tu stawiać! – wrzasnął i trzasnął drzwiami tak mocno, że Lena się rozpłakała.

Po tej awanturze przez kilka dni panowała w domu cisza tak gęsta, że można ją było kroić nożem. Artur przestał się do mnie odzywać. Teściowa przestała przychodzić – podobno obraziła się na dobre.

Ale sąsiadki przychodziły coraz częściej. Przynosiły kawę, ciasto i swoje historie. Czułam się potrzebna i doceniana jak nigdy dotąd.

Któregoś dnia zadzwoniła do mnie moja siostra Marta z Krakowa.

– Zosia, słyszałam od mamy, że szyjesz na zamówienie! Może uszyłabyś coś dla mojej Hani? Ona ma nietypową sylwetkę i nic nie może znaleźć w sklepach…

Zgodziłam się z radością. Praca nad ubraniami dla Hani była wyzwaniem, ale też ogromną satysfakcją.

Wkrótce miałam tyle zamówień, że musiałam ustalić sobie grafik pracy. Lena pomagała mi wybierać guziki i koronki. Nasza relacja stała się silniejsza niż kiedykolwiek.

Artur coraz częściej wracał do domu późno i coraz mniej interesował się tym, co dzieje się w domu. Pewnego wieczoru przyszedł podpity i zaczął awanturę:

– Myślisz, że jesteś kimś lepszym? Bo zarabiasz parę groszy na tych szmatach?

– Nie chodzi o pieniądze! Chcę być szczęśliwa! – odpowiedziałam stanowczo.

– Szczęśliwa? Ze mną ci źle?!

Nie odpowiedziałam. Po raz pierwszy poczułam, że nie muszę już tłumaczyć się ze swoich wyborów.

Następnego dnia spakowałam rzeczy Leny i swoje najważniejsze rzeczy do dwóch walizek. Zadzwoniłam do Marty:

– Czy mogłybyśmy przyjechać na kilka dni?

– Oczywiście! Przyjeżdżajcie kiedy chcecie!

Wyjechałyśmy jeszcze tego samego wieczoru. Lena była podekscytowana nowym miejscem i kuzynką Hanią.

W Krakowie zaczęłam szyć jeszcze więcej – znajome Marty polecały mnie swoim znajomym. Wkrótce miałam tyle pracy, że mogłam wynająć małe mieszkanie dla siebie i Leny.

Artur próbował mnie przekonać do powrotu:

– Zosiu, wróć! Przesadziłem… Bez was dom jest pusty!

Ale ja już wiedziałam, że nie chcę wracać do tamtego życia.

Dziś mam własną pracownię krawiecką na Podgórzu. Lena chodzi do szkoły muzycznej i jest szczęśliwa jak nigdy wcześniej. Czasem patrzę na starą maszynę po mamie i myślę: to ona uratowała mi życie.

Czy naprawdę trzeba było aż tylu łez i lat samotności, żeby zrozumieć własną wartość? A może każda z nas musi kiedyś usiąść przy swojej maszynie i zacząć szyć własny los od nowa?