Codziennie przychodzi do mnie z trójką dzieci na obiad — mam dość bycia ich kuchnią. Moja historia, której nie chciałam napisać

Drzwi mojego mieszkania zatrzęsły się od głośnego stukania. Zanim zdążyłam odłożyć łyżkę do zupy, już słyszałam piskliwy głos wnuczki: „Babciu, jesteśmy głodni!” W tej samej chwili wpadła do środka cała trójka – Kamilka, Filip i mały Olek. Za nimi moja córka, Sylwia, z telefonem przy uchu i torbą przewieszoną przez ramię.

— Mamo, masz coś na szybko? — rzuciła, nie patrząc mi w oczy. — Dzieci zaraz umrą z głodu.

Nie odpowiedziałam od razu. W środku aż się gotowałam. Od roku ten sam scenariusz: codziennie o trzynastej Sylwia z dziećmi wpadają do mnie na obiad. Mój dzień zaczyna się od gotowania, potem sprzątanie po piątce ludzi, a wieczorem liczenie pieniędzy, czy wystarczy mi na rachunki i leki. Mam 63 lata, jestem wdową od pięciu lat i myślałam, że na emeryturze wreszcie odpocznę. Tymczasem czuję się jak kucharka w szkolnej stołówce.

Kiedyś cieszyłam się z tych wizyt. Po śmierci męża czułam się bardzo samotna. Sylwia jest moją jedyną córką, a wnuki dawały mi poczucie sensu. Ale to miało być wsparcie, nie obowiązek. Teraz czuję się jak niewolnica własnej dobroci.

— Babciu, a masz naleśniki? — Kamilka już grzebała w lodówce.
— Babciu, a ja chcę frytki! — Filip podskakiwał na jednej nodze.
— Babciu, siku! — Olek już biegł do łazienki, zostawiając za sobą ślady błota.

Sylwia nawet nie zdjęła butów. Usiadła przy stole i zaczęła przeglądać Facebooka.

— Mamo, możesz mi zrobić kawę? — rzuciła od niechcenia.

Zacisnęłam zęby i nalałam jej kawy. W głowie miałam tylko jedno pytanie: kiedy to się skończy?

Próbowałam rozmawiać z Sylwią wiele razy. Raz powiedziałam:

— Może czasem ugotujesz coś w domu? Albo zamówicie pizzę?

Spojrzała na mnie z wyrzutem:

— Mamo, przecież wiesz, że ledwo wiążemy koniec z końcem. Michał (jej mąż) stracił pracę w fabryce, ja mam tylko zlecenia przez internet. Ty masz emeryturę, dzieci cię kochają…

Zrobiło mi się głupio. Ale potem widziałam na jej Instagramie zdjęcia nowych butów i kawy na mieście. Michał czasem przychodzi po pracy po dzieci — nigdy nie zapytał, czy czegoś potrzebuję. Nawet nie podziękował za obiady.

Najgorsze są weekendy. Wtedy Sylwia zostawia dzieci u mnie na cały dzień:

— Mamo, musimy z Michałem odpocząć. Ty przecież lubisz być z wnukami!

A ja? Ja chciałam pójść do kina z koleżanką albo po prostu poleżeć z książką. Ale nie umiem odmówić.

Ostatnio sytuacja się zaostrzyła. W zeszły piątek Kamilka rozlała sok na moją nową kanapę. Filip rozbił talerz, a Olek wyciągnął wszystkie garnki z szafki. Zamiast przeprosić, Sylwia tylko wzruszyła ramionami:

— Dzieci są dziećmi. Przecież nic się nie stało.

Wtedy nie wytrzymałam:

— Sylwia, to jest mój dom! Nie jestem waszą służącą!

Zrobiło się cicho jak makiem zasiał. Sylwia spojrzała na mnie jak na obcą osobę.

— Czyli żałujesz dzieciom obiadu? — zapytała lodowato.

Poczułam się podle. Przecież kocham wnuki! Ale czy to znaczy, że muszę poświęcić całe swoje życie?

Wieczorem zadzwoniła do mnie moja siostra Danuta:

— Genka, musisz postawić granice! Oni cię wykorzystują! — krzyczała do słuchawki.
— Ale jak? Boję się, że Sylwia przestanie przychodzić…
— Lepiej widywać ich rzadziej niż codziennie płakać w poduszkę!

Miała rację. Ale strach był silniejszy niż rozsądek.

Następnego dnia Sylwia przyszła jak gdyby nigdy nic. Dzieci rzuciły się do lodówki, a ona usiadła przy stole i zaczęła narzekać:

— Mamo, nie masz już tych jogurtów? Dzieci je uwielbiają!
— Nie mam pieniędzy na wszystko — odpowiedziałam cicho.
— To może dasz mi trochę gotówki? Oddam ci za tydzień…

Zamarłam. To już nie była prośba o obiad — to była jawna presja.

Wieczorem długo nie mogłam zasnąć. Przypomniałam sobie rozmowę sprzed lat z moją mamą:

— Genia, pamiętaj: pomagaj dzieciom, ale nie pozwól wejść sobie na głowę.

A ja? Pozwoliłam.

W poniedziałek rano zadzwoniła do mnie sąsiadka pani Teresa:

— Genowefa, twoja córka chyba myśli, że masz drukarkę pieniędzy! Całe osiedle widzi, co się dzieje…

Poczułam wstyd i żal. Czy naprawdę wszyscy widzą moją bezradność?

W środę zebrałam się na odwagę. Kiedy Sylwia przyszła po raz kolejny z dziećmi i zaczęła rozstawiać mnie po kątach, powiedziałam stanowczo:

— Sylwia, od przyszłego tygodnia obiady będą tylko w środy i niedziele. Potrzebuję czasu dla siebie.

Zrobiła wielkie oczy:

— Serio? To co ja mam zrobić z dziećmi?!
— Jesteś ich matką — odpowiedziałam spokojnie.

Wyszła obrażona. Przez dwa dni nie odbierała telefonu. Bolało mnie serce — ale pierwszy raz od dawna poczułam ulgę.

Dziś jest niedziela. Siedzę przy stole sama z kubkiem herbaty i patrzę przez okno na plac zabaw. Tęsknię za wnukami… ale wiem, że muszę zadbać o siebie.

Czy jestem złą matką? Czy mam prawo powiedzieć „dość”? A może to właśnie miłość wymaga czasem postawienia granic? Czekam na wasze historie — może ktoś z was też musiał wybrać między rodziną a własnym spokojem?