Czworo dzieci, jedno serce – historia Marii Nowak
Drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Echo rozniosło się po pustym mieszkaniu, a ja – Maria Nowak – poczułam, jakby ktoś zamknął nie tylko drzwi, ale i całe moje życie. Stałam w przedpokoju, ściskając w dłoni stary szal, który jeszcze pachniał dzieciństwem mojej najmłodszej córki. To był dzień, w którym po raz pierwszy naprawdę zrozumiałam, że zostałam sama.
Nie zawsze tak było. Kiedyś nasz dom tętnił życiem – śmiechem dzieci, kłótniami o pilot do telewizora, zapachem świeżo upieczonego chleba. Mój mąż, Andrzej, był kierowcą autobusu. Zginął tragicznie, gdy nasz najmłodszy syn miał zaledwie dwa lata. Zostałam sama z czworgiem dzieci: Pauliną, Bartkiem, Michałem i Zosią. Miałam wtedy trzydzieści siedem lat i serce pełne strachu.
– Mamo, nie płacz – mówiła Paulina, najstarsza. – Ja ci pomogę.
Ale ona miała wtedy tylko trzynaście lat. Pomagała jak umiała: opiekowała się rodzeństwem, gotowała zupę z kostki rosołowej, prasowała swoje ubrania. Ja pracowałam na dwa etaty – rano sprzątałam w szkole podstawowej, wieczorami dorabiałam jako opiekunka do starszej pani. Czasem nie miałam siły nawet na łzy.
Bartek był zbuntowanym nastolatkiem. Wciąż miał pretensje:
– Dlaczego nie mogę mieć nowych butów jak Kuba z klasy? Dlaczego muszę nosić po Michale?
Nie umiałam mu odpowiedzieć. Czasem krzyczałam, czasem płakałam w poduszkę, czasem tylko milczałam. Michał był cichy i zamknięty w sobie. Najbardziej bałam się o Zosię – była najmłodsza i najwrażliwsza.
Przez lata robiłam wszystko, by dzieci miały lepiej niż ja. Odkładałam każdy grosz na ich edukację. Nie kupowałam sobie nowych ubrań, nie chodziłam do fryzjera. Marzyłam tylko o tym, żeby kiedyś usiąść z nimi wszystkimi przy jednym stole i usłyszeć:
– Dziękujemy ci, mamo.
Czas płynął. Paulina wyjechała na studia do Krakowa. Bartek poszedł do technikum samochodowego i szybko znalazł pracę w warsztacie. Michał dostał się na informatykę w Warszawie. Zosia została ze mną najdłużej – studiowała pedagogikę w naszym mieście.
Zawsze powtarzałam dzieciom:
– Rodzina jest najważniejsza. Zawsze możecie na mnie liczyć.
Ale czy ja mogłam liczyć na nich?
Pierwszy raz poczułam ukłucie samotności w Boże Narodzenie pięć lat temu. Paulina zadzwoniła:
– Mamo, nie damy rady przyjechać. Mała jest chora, a Michał ma dyżur w szpitalu.
Bartek napisał SMS-a:
– Przepraszam, mamo. Praca. Wyślę ci paczkę.
Michał nawet nie zadzwonił. Tylko Zosia przyszła z mężem i wnuczką. Ale już wtedy widziałam w jej oczach niecierpliwość.
– Mamo, musimy lecieć. Mała zasypia tylko u siebie.
Zostałam sama przy stole dla sześciu osób. Wpatrywałam się w puste krzesła i zastanawiałam się, gdzie popełniłam błąd.
Z czasem było coraz gorzej. Dzieci dzwoniły coraz rzadziej. Paulina mieszkała już na stałe za granicą – jej mąż dostał kontrakt w Niemczech. Bartek założył własny warsztat i pochłonęła go praca. Michał był wiecznie zajęty – spotkania, projekty, delegacje. Zosia… Zosia miała swoje życie, rodzinę, kredyt na mieszkanie.
Pewnego dnia zadzwoniła sąsiadka:
– Pani Mario, widziałam pani syna w mieście! Nawet nie zajrzał?
Zrobiło mi się przykro. Ale tłumaczyłam dzieci:
– Mają swoje życie. Nie chcę być ciężarem.
Czasem próbowałam zadzwonić sama:
– Cześć, Paulinko! Jak tam u was?
– Mamo, później oddzwonię, dobrze? Jestem w pracy.
Albo do Bartka:
– Synku, może byś przyjechał na niedzielny obiad?
– Mamo… no nie wiem… Może za tydzień?
Za tydzień nigdy nie nadchodziło.
Najgorzej było po operacji biodra. Leżałam sama przez tydzień – tylko sąsiadka przynosiła mi zakupy i obiady z Caritasu. Dzieci dowiedziały się po fakcie.
– Dlaczego nic nie powiedziałaś? – zapytała Paulina przez telefon.
– Bo nie chciałam was martwić – odpowiedziałam cicho.
Prawda była taka, że nie chciałam słyszeć wymówek.
Zosia kiedyś zaproponowała:
– Mamo, może zamieszkasz z nami?
Ale jej mąż patrzył na mnie jak na intruza.
– Nie mamy miejsca – powiedział przy kolacji.
Zosia spuściła wzrok i temat się urwał.
Czasem przychodzi do mnie sąsiadka Halina.
– Mario, ty to masz złote serce! Dzieci ci wyrosły na ludzi!
Uśmiecham się blado.
– Może wyrosły… ale czy pamiętają?
Najbardziej boli cisza wieczorami. Siadam przy oknie z kubkiem herbaty i patrzę na światła miasta. Wspominam czasy, gdy dzieci biegały po podwórku, a ja krzyczałam przez balkon:
– Do domu! Kolacja!
Teraz nikt nie woła mnie do stołu.
Czasem dzwoni Paulina:
– Mamo, wszystko dobrze?
– Tak, kochanie… wszystko dobrze.
Nie mówię jej o samotności ani o tym, że boję się zasypiać sama w pustym mieszkaniu.
Ostatnio Bartek przyjechał na chwilę.
– Mamo, muszę lecieć! Klient czeka!
Przytulił mnie szybko i wybiegł.
Zostało po nim tylko echo kroków na klatce schodowej.
Wiem, że dzieci mnie kochają – każda matka chce w to wierzyć. Ale czy miłość to tylko słowa przez telefon? Czy to obecność przy łóżku chorej matki? Czy to pamięć o urodzinach i świętach?
Czasem myślę o domu opieki. Może tam ktoś poda mi herbatę i zapyta: „Jak się pani dziś czuje?”. Ale boję się oddać resztki godności obcym ludziom.
Dziś moje życie to czekanie: na telefon, na list, na święta… Na cud? Może kiedyś znów usiądziemy razem przy stole i poczuję się potrzebna.
Patrzę na zdjęcia dzieci na półce i pytam siebie – czy naprawdę można dać z siebie wszystko i zostać samemu? Czy miłość matki to zawsze droga bez powrotu? Czekam na wasze historie…