Dlaczego przestaliśmy rozmawiać z rodziną męża — opowieść o zmęczeniu i granicach

Wpadłam do mieszkania jak burza, z torbą zakupów w jednej ręce i płaczącą córką pod pachą. Był listopadowy wieczór, a ja czułam się, jakbym wracała z wojny. W kuchni siedziała już teściowa, pani Genowefa, z miną obrażonej królowej. Bartek, mój mąż, stał przy oknie i nerwowo palił papierosa, chociaż obiecał rzucić. — Znowu się spóźniłaś — rzuciła teściowa, nie patrząc na mnie. — Dziecko głodne, a ty latasz po sklepach. — Mamo, daj spokój — próbował ją uciszyć Bartek, ale ona tylko machnęła ręką. — Gdybyś była lepszą matką i żoną, nie musiałabym tu przychodzić codziennie! — wybuchła.

To był ten dzień, kiedy coś we mnie pękło. Przez pięć lat naszego małżeństwa znosiłam wszystko: wieczne pretensje, niekończące się prośby o pożyczki dla szwagra, opiekę nad bratankiem Bartka, bo „przecież wy nie pracujecie tak ciężko”. Zawsze byłam tą, która ugina się pierwsza. Ale tego wieczoru, patrząc na Bartka, który nie miał odwagi spojrzeć mi w oczy, poczułam, że nie dam już rady.

Pamiętam początki. Poznałam Bartka na studiach w Krakowie. Był cichy, trochę nieśmiały, ale miał w sobie coś, co przyciągało. Jego rodzina pochodziła z małej miejscowości pod Tarnowem. Kiedy pierwszy raz pojechałam do nich na święta, czułam się jak intruz. Jego matka patrzyła na mnie z góry, a ojciec, pan Zygmunt, milczał przez większość obiadu. — U nas kobieta powinna być gospodynią, nie karierowiczką — rzuciła Genowefa, kiedy powiedziałam, że chcę wrócić do pracy po urlopie macierzyńskim. Bartek tylko ścisnął moją dłoń pod stołem.

Z czasem nauczyłam się ignorować docinki. Ale kiedy urodziła się nasza córka, Lena, presja wzrosła. — Dziecko powinno być chowane przez babcię, nie przez obce nianie — powtarzała teściowa. Kiedy Lena miała pół roku, Bartek stracił pracę. Zaczęły się telefony od jego siostry, Justyny: — Pożyczcie nam dwa tysiące, oddamy za miesiąc. — Potrzebujemy na leczenie małego. — Możecie załatwić Bartkowi robotę u was w mieście? — Proszę cię, Justyna, my sami ledwo wiążemy koniec z końcem — tłumaczyłam. — Ale wy macie mieszkanie po mojej babci! — krzyczała do słuchawki. — Zawsze byliście lepiej ustawieni!

Bartek nie potrafił odmówić rodzinie. — To tylko na chwilę — powtarzał. Ale chwilę zamieniały się w miesiące, a potem lata. Pożyczki nigdy nie wracały. Zamiast wdzięczności słyszałam tylko: „Wy to macie szczęście w życiu”. Kiedy raz powiedziałam „nie”, Justyna przestała się do mnie odzywać. Genowefa zaczęła rozpowiadać po rodzinie, że „Ewa rozbija rodzinę”.

Najgorsze przyszło w zeszłe wakacje. Bartek dostał awans, ja wróciłam do pracy na pół etatu. Postanowiliśmy wyjechać nad morze, pierwszy raz od lat. Dzień przed wyjazdem zadzwoniła teściowa: — Musicie przyjechać do nas na wieś, bo Zygmunt miał zawał! — rzuciła dramatycznie. Rzuciliśmy wszystko i pojechaliśmy. Okazało się, że „zawał” to była kolka żółciowa, a pan Zygmunt już siedział w ogródku z piwem. — Przesadzasz, mamo — powiedział Bartek, ale ona tylko wzruszyła ramionami. — Chciałam was zobaczyć. I tak nie macie co robić na tych waszych urlopach.

Wróciliśmy do domu wykończeni. Lena płakała przez całą drogę, a ja miałam ochotę rzucić wszystko i uciec. Bartek był rozdarty: — To moja rodzina, Ewa. Nie mogę ich zostawić. — A ja? — zapytałam. — Ja się nie liczę?

Od tamtej pory zaczęłam stawiać granice. Przestałam odbierać telefony od Justyny. Kiedy Genowefa przyszła bez zapowiedzi i zaczęła krytykować mój obiad, poprosiłam ją, żeby wyszła. Bartek był w szoku. — Zwariowałaś? — krzyczał. — To moja matka! — A ja jestem twoją żoną! — odpowiedziałam przez łzy.

Przez kilka tygodni w domu panowała cisza. Bartek spał na kanapie, ja z Leną w sypialni. Czułam się samotna jak nigdy wcześniej. W pracy udawałam, że wszystko jest w porządku, ale w środku byłam wrakiem. Zaczęłam chodzić na terapię. Tam po raz pierwszy usłyszałam, że mam prawo do własnych granic.

Pewnego dnia Bartek wrócił z pracy i usiadł naprzeciwko mnie przy stole. — Ewa, ja nie chcę wybierać między tobą a rodziną. Ale nie mogę już tak żyć. — Ja też nie mogę — odpowiedziałam cicho. — Albo zaczniemy żyć dla siebie i Leny, albo wszystko się rozpadnie.

Zdecydowaliśmy razem: ograniczamy kontakty z jego rodziną do minimum. Żadnych pożyczek, żadnych niespodziewanych wizyt, żadnych telefonów po nocach. Genowefa była wściekła. Przestała przychodzić, rozpowiadała po całej wsi, że „Ewa odciągnęła Bartka od rodziny”. Justyna napisała mi SMS-a: „Jesteś wyrodną żoną”.

Były dni, kiedy miałam wyrzuty sumienia. Kiedy Lena pytała: — Dlaczego babcia nie przychodzi? — tłumaczyłam jej, że czasem dorośli muszą odpocząć od siebie. Bartek miał momenty zwątpienia. Ale z czasem zaczęliśmy oddychać pełną piersią. Wreszcie mieliśmy czas dla siebie, na spacery, na wspólne obiady bez krytyki i docinków.

Czasem myślę o tym, co straciliśmy. Rodzinne święta, wspólne urodziny, poczucie przynależności. Ale czy to naprawdę było warte mojego zdrowia psychicznego? Czy rodzina, która kocha tylko wtedy, gdy coś od ciebie dostaje, to naprawdę rodzina?

Dziś wiem jedno: czasem trzeba zamknąć drzwi, żeby móc otworzyć okno i wpuścić świeże powietrze do swojego życia. Może kiedyś Genowefa zrozumie, że miłość to nie manipulacja ani szantaż emocjonalny. Może Justyna nauczy się prosić, a nie żądać.

A wy? Czy mieliście odwagę postawić granicę swojej rodzinie? Czy to egoizm, czy zdrowy rozsądek? Czasem pytam siebie: czy można być szczęśliwym bez rodziny, która cię nie akceptuje? Co wy o tym myślicie?