Dzieci o mnie zapomniały: jeśli nie zmienią się, sprzedam wszystko i wyjadę do domu spokojnej starości
Zadzwoniłam do syna w środku nocy. Ręce mi się trzęsły, serce waliło jak młot. „Marek, nie mogę wstać z łóżka, boli mnie wszystko, chyba muszę jechać do szpitala.” Po drugiej stronie cisza. Potem westchnienie i cichy głos: „Mamo, jest pierwsza w nocy. Jutro mam ważne spotkanie. Zadzwoń po karetkę.” Odłożyłam słuchawkę i poczułam, jakby ktoś wyciął mi kawałek duszy.
Mam na imię Zofia. Siedemdziesiąt sześć lat życia, z czego większość oddałam rodzinie. Mój mąż, Stanisław, odszedł pięć lat temu – zawał zabrał go nagle, zostawiając mnie samą z dwójką dorosłych dzieci: Markiem i Anną. Kiedyś byli moim całym światem. Dziś czuję się dla nich niewidzialna.
Wychowywaliśmy ich w małym mieszkaniu na warszawskim Grochowie. Stanisław pracował jako kierowca autobusu, ja byłam pielęgniarką na oddziale dziecięcym. Nie mieliśmy wiele, ale dzieci nigdy nie chodziły głodne ani zaniedbane. Marek miał najlepsze podręczniki, Anna chodziła na balet i angielski. Oboje skończyli studia – Marek informatykę na Politechnice, Anna pedagogikę na UW. Byliśmy dumni, choć czasem brakowało na nowe buty czy wakacje.
Pamiętam, jak Marek miał 12 lat i złamał nogę na boisku. Siedziałam przy nim całą noc w szpitalu, trzymając za rękę. „Mamo, nie zostawiaj mnie,” szeptał przez łzy. Obiecałam wtedy sobie, że nigdy ich nie opuszczę.
Dziś to ja potrzebuję ich obecności. Ale ich nie ma.
Po śmierci Stanisława wszystko się zmieniło. Mieszkanie stało się puste i ciche. Marek wpadł tylko czasem – zawsze w biegu, zawsze z telefonem przy uchu. „Mamo, nie mam czasu, muszę lecieć.” Anna mieszkała na drugim końcu miasta z mężem i dwójką dzieci. „Mamo, dzieci chore, nie dam rady przyjechać.”
Przez lata pomagałam im jak mogłam – opiekowałam się wnukami, gotowałam obiady na zapas, pożyczałam pieniądze na remonty i wakacje. Gdy Anna straciła pracę, przez pół roku płaciłam jej czynsz. Marek dostał ode mnie samochód po ojcu – sprzedał go po tygodniu i nawet nie zapytał, czy mi żal.
Z czasem zaczęłam chorować. Najpierw zwykłe przeziębienia, potem nadciśnienie, bóle stawów, coraz trudniej było mi chodzić po schodach. Lekarz powiedział: „Pani Zofio, musi pani zwolnić tempo.” Ale jak zwolnić tempo, kiedy trzeba samemu robić zakupy, sprzątać i gotować?
Sąsiadka Basia czasem wpadała z rosołem albo pomagała mi z zakupami. To ona znalazła mnie kiedyś leżącą na podłodze w kuchni – zasłabłam przy zlewie. „Zosiu! Boże święty! Co się stało?” – krzyczała przerażona. Pomogła mi wstać i podała wodę.
Po tym incydencie zadzwoniłam do dzieci. Marek odebrał po trzecim sygnale.
– Synku… upadłam dziś w kuchni…
– Mamo, przecież mówiłem ci, żebyś uważała! Może zatrudnij sobie opiekunkę?
– Marek… ja nie chcę obcej osoby w domu…
– Mamo, ja naprawdę nie mam czasu.
Anna nawet nie odebrała telefonu tego dnia.
Wieczorem usiadłam przy stole i zaczęłam płakać jak dziecko. Przypomniały mi się wszystkie noce spędzone przy ich łóżkach, wszystkie dni spędzone na szykowaniu im kanapek do szkoły. Czy naprawdę zasłużyłam na taką samotność?
Tydzień później zadzwoniła Anna.
– Mamo, słyszałam od Basi, że coś ci się stało? Dlaczego nie zadzwoniłaś?
– Dzwoniłam…
– Musiałam być zajęta… Wiesz jak jest z dziećmi.
– Aniu… czy możesz przyjechać? Potrzebuję pomocy przy sprzątaniu.
– Może za dwa tygodnie… Teraz mamy wirusa w domu.
Czułam się coraz gorzej fizycznie i psychicznie. Zaczęłam rozważać dom spokojnej starości – choćby taki pod Warszawą, gdzie była moja koleżanka z dawnych lat. Zadzwoniłam tam z duszą na ramieniu.
– Dzień dobry, tu Zofia Nowicka… chciałabym zapytać o warunki pobytu.
– Proszę przyjechać obejrzeć ośrodek – odpowiedziała miła pani w słuchawce.
Przez kilka dni biłam się z myślami. Czy to już ten moment? Czy naprawdę jestem tak niepotrzebna własnym dzieciom?
W końcu zebrałam się na odwagę i zaprosiłam Marka i Annę na rozmowę.
Usiedliśmy przy stole – pierwszy raz od miesięcy razem.
– Dzieci… muszę wam coś powiedzieć.
Marek spojrzał na zegarek.
– Słuchamy, mamo.
– Nie daję już rady sama żyć. Potrzebuję waszej pomocy – choćby raz w tygodniu zakupy albo sprzątanie…
Anna przewróciła oczami.
– Mamo, przecież masz sąsiadkę Basię…
– Basia ma własną rodzinę! Ja mam was!
Marek westchnął ciężko.
– Mamo… my też mamy swoje życie. Praca, dzieci…
– Ja też miałam swoje życie! I oddałam je wam!
Cisza zapadła ciężka jak ołów.
– Jeśli nic się nie zmieni – powiedziałam drżącym głosem – sprzedam mieszkanie i pojadę do domu spokojnej starości. Nie będę nikomu ciężarem.
Anna zerwała się od stołu.
– Szantażujesz nas? Chcesz nas zostawić bez niczego?
– Nie chcę was szantażować! Chcę tylko trochę czułości!
Marek spojrzał na siostrę i wzruszył ramionami.
– Rób jak uważasz.
Po tej rozmowie przez tydzień nikt się do mnie nie odezwał. W końcu przyszła Anna – z pretensjami:
– Wiesz co mówią sąsiedzi? Że chcesz nas wydziedziczyć! Jak możesz!
– Aniu… ja już nie mam siły walczyć o waszą uwagę…
– Może powinnaś pójść do psychologa?
Wtedy pękło we mnie coś ostatecznie. Zaczęłam pakować rzeczy do kartonów – stare zdjęcia rodzinne, listy od Stanisława, dziecięce rysunki Marka i Anny. Każda rzecz bolała jak rana. Zadzwoniłam do agencji nieruchomości – umówiłam się na wycenę mieszkania.
Basia przyszła wieczorem z ciastem drożdżowym.
– Zosiu… jesteś pewna?
– Nie mam już dla kogo tu być.
Następnego dnia zadzwonił Marek:
– Mamo… czy naprawdę chcesz sprzedać mieszkanie?
– Tak. Skoro jestem dla was ciężarem…
Cisza po drugiej stronie była długa.
– Może przesadziliśmy…
Ale ja już podjęłam decyzję.
Dziś siedzę przy oknie i patrzę na zachód słońca nad blokami Grochowa. Wiem jedno: samotność boli bardziej niż choroba. Czy naprawdę tak wygląda starość w Polsce? Czy dzieci muszą zapominać o rodzicach? Może to ja popełniłam błąd wychowując ich tak bezwarunkowo? A może to świat się zmienił?
Czy ktoś jeszcze pamięta o swoich rodzicach? Czy starość musi być taka gorzka?