Gdy autobus stanął, życie nabrało rozpędu – historia Elżbiety Nowak
Gdy autobus nagle stanął na środku rozgrzanej szosy pod Piotrkowem Trybunalskim, poczułam, jakby ktoś wyłączył mi światło w tunelu codzienności. Wnuki – Zuzia i Michał – zaczęły płakać z gorąca i zmęczenia. Ludzie wokół przeklinali pod nosem, ktoś próbował dzwonić po taksówkę, ale w tej dziurze zasięg był jak na lekarstwo. Ja – Elżbieta Nowak, wdowa od piętnastu lat, matka dwóch dorosłych dzieci i babcia czwórki wnucząt – stałam z torbami pełnymi ogórków z działki i czułam, że zaraz się rozpłaczę razem z nimi.
– Babciu, kiedy wrócimy do domu? – jęknęła Zuzia, ocierając łzy brudną rączką.
– Zaraz, kochanie… Zaraz coś wymyślę – odpowiedziałam, choć sama nie wierzyłam w te słowa.
Wyciągnęłam telefon. „Brak sieci”. Oparłam głowę o szybę i zamknęłam oczy. Przez moment miałam ochotę krzyknąć: „Dlaczego ja? Dlaczego zawsze wszystko musi się walić właśnie wtedy, gdy próbuję być silna?” Ale nie mogłam sobie na to pozwolić. Dzieci patrzyły.
Wtedy usłyszałam klakson. Obok autobusu zatrzymał się srebrny Opel. Szyba powoli opadła. Za kierownicą siedział mężczyzna w moim wieku – może trochę starszy, siwe włosy, okulary na nosie, uśmiech lekko nieśmiały.
– Przepraszam… Coś się stało? – zapytał.
– Autobus się zepsuł… A my z dziećmi wracamy z działki… – odpowiedziałam cicho.
– Do Piotrkowa? Podrzucę państwa. Proszę się nie krępować.
Zawahałam się. Przez głowę przemknęły mi wszystkie te historie z „Uwagi” i „Alarmu” o porwaniach i oszustach. Ale spojrzałam na dzieci i wiedziałam, że nie mamy wyjścia.
– Dziękuję… To naprawdę uprzejme – powiedziałam i pomogłam wnukom wsiąść do samochodu.
W drodze rozmawialiśmy. Nazywał się Janusz Majewski. Był wdowcem od kilku lat, miał dorosłego syna w Warszawie i wnuczkę w wieku Zuzi. Pracował kiedyś jako nauczyciel fizyki w liceum. Teraz opiekował się ogrodem po żonie i czasem pomagał sąsiadom naprawiać komputery.
– Wie pani… – powiedział nagle – Ja też kiedyś utknąłem na drodze z wnuczką. I wtedy pomógł mi zupełnie obcy człowiek. Może to taki łańcuszek dobra?
Uśmiechnęłam się pierwszy raz tego dnia.
Kiedy dotarliśmy pod mój blok, Janusz pomógł mi wnieść torby na trzecie piętro (winda oczywiście nie działała). Zostawił mi swój numer telefonu na karteczce od lekarza rodzinnego.
– Gdyby pani kiedyś potrzebowała podwózki albo pomocy… Proszę dzwonić – powiedział cicho.
Zamknęłam drzwi i przez chwilę patrzyłam na karteczkę jak zaczarowana. W głowie miałam mętlik. Przecież ja już nie powinnam… Nie wypada… Co powiedzą dzieci?
Ale zanim opowiem wam o tym, co wydarzyło się później, muszę wrócić do początku mojego życia – do czasów, gdy byłam jeszcze Elżbietą Zielińską z małego miasteczka pod Łodzią.
Miałam dwadzieścia dwa lata, kiedy wyszłam za mąż za Andrzeja Nowaka. Nie kochałam go – był po prostu „dobrą partią”, jak mówiła mama. Ojciec pił, matka całe życie pracowała w sklepie mięsnym. Chciałam uciec od biedy i wiecznych kłótni o pieniądze. Andrzej był spokojny, miał mieszkanie po babci i pracował jako kierowca PKS-u. Myślałam: „Może z czasem go pokocham”.
Nie pokochałam. On też chyba nigdy mnie nie pokochał naprawdę. Byliśmy jak współlokatorzy – każde miało swoje życie. On wracał późno z pracy, ja zajmowałam się domem i dziećmi: najpierw urodziła się Ania, potem Tomek. Andrzej coraz częściej zaglądał do kieliszka. Kiedy próbowałam z nim rozmawiać, słyszałam tylko:
– Czego ty chcesz? Przecież niczego ci nie brakuje!
A mnie brakowało wszystkiego: czułości, rozmowy, poczucia bezpieczeństwa. Zazdrościłam koleżankom z pracy – nawet tym, które miały mniej pieniędzy, ale za to mężów, którzy je przytulali wieczorem.
Najgorzej było w święta. Andrzej zawsze wtedy pił najwięcej. Raz wykrzyczał mi przy dzieciach:
– Jak ci się nie podoba, to droga wolna! I tak wszystko jest na mnie!
Nie miałam dokąd pójść. Rodzice już nie żyli, siostra mieszkała w Niemczech i kontakt był sporadyczny. Zaciskałam zęby dla dzieci.
Kiedy Ania miała szesnaście lat, a Tomek czternaście, Andrzej dostał udaru. Zostałam sama z dwójką nastolatków i kredytem na mieszkanie po remoncie dachu (Andrzej chciał mieć „porządny dom”). Pracowałam jako księgowa w szkole podstawowej – ledwo wiązałam koniec z końcem.
Dzieci dorosły szybko. Ania wyjechała na studia do Krakowa i wyszła za mąż za informatyka – Krzysztofa. Tomek został w Piotrkowie i ożenił się z Magdą – dziewczyną z sąsiedztwa. Każde miało swoje życie. Ja zostałam sama w trzypokojowym mieszkaniu pełnym wspomnień i żalu.
Przez lata próbowałam być „dobrą matką” – nie narzucać się dzieciom, nie dzwonić codziennie, nie prosić o pomoc nawet wtedy, gdy bolały mnie plecy tak bardzo, że nie mogłam wstać z łóżka.
Ale samotność bolała coraz bardziej. Czasem miałam ochotę zadzwonić do Ani tylko po to, żeby usłyszeć jej głos. Ale ona zawsze była zajęta: dzieci chore, praca na dwa etaty, Krzysztof wiecznie w delegacji.
Tomek odwiedzał mnie częściej – głównie wtedy, gdy potrzebował pieniędzy albo chciał zostawić dzieci na weekend.
Najbardziej bolały święta – kiedy wszyscy byli razem tylko „na chwilę”, bo potem każdy spieszył się do swojego życia.
Z czasem pogodziłam się z myślą, że moje życie już się skończyło – że jestem tylko dodatkiem do czyjegoś szczęścia.
Aż do tego dnia na przystanku autobusowym.
Po spotkaniu z Januszem przez kilka dni chodziłam jak zaczarowana. Wahałam się: zadzwonić czy nie? W końcu zebrałam się na odwagę.
– Dzień dobry… Tu Elżbieta Nowak… Spotkaliśmy się przy autobusie…
– Oczywiście! Pani Elżbieto! Jak dobrze panią słyszeć! – jego głos był ciepły i szczery.
Umówiliśmy się na kawę w małej kawiarni przy rynku. Rozmawialiśmy trzy godziny bez przerwy: o dzieciach, o samotności po stracie bliskich, o tym, jak trudno jest zacząć wszystko od nowa po sześćdziesiątce.
Zaczęliśmy spotykać się regularnie: raz na kawie, raz na spacerze po parku Poniatowskiego. Janusz był inny niż wszyscy mężczyźni w moim życiu: słuchał uważnie, nie oceniał, potrafił żartować nawet z własnych słabości.
Pewnego dnia zaprosił mnie do siebie na obiad:
– Ugotowałem rosół według przepisu mojej żony… Mam nadzieję, że pani nie ucieknie! – zaśmiał się nerwowo.
Było ciepło i domowo jak nigdy dotąd.
Ale kiedy powiedziałam dzieciom o Januszu… zaczęły się schody.
Ania zadzwoniła pierwsza:
– Mamo! Ty chyba żartujesz! W twoim wieku? Co ludzie powiedzą?
– A co mnie obchodzą ludzie? Chcę być szczęśliwa!
– Mamo… Ty chyba przechodzisz kryzys wieku starczego…
Tomek był bardziej dosadny:
– Mamo! Ty chcesz nas skompromitować przed rodziną Magdy? Babcia randkuje?!
– Synku… Ja już tyle lat byłam sama…
– No to bądź dalej! Nie rób nam wstydu!
Poczułam się jak nastolatka przyłapana na paleniu papierosów za szkołą.
Przez kilka tygodni unikałam Janusza. Nie odbierałam telefonów, nie odpisywałam na SMS-y. Ale on nie dawał za wygraną:
– Elu… Proszę cię… Nie pozwól dzieciom decydować za siebie…
W końcu przyszła do mnie Magda – synowa:
– Mamo… Wiem, że Tomek przesadził… Ale on po prostu boi się zmian…
– Magdo… Ja już tyle lat żyję dla innych… Chcę choć raz pomyśleć o sobie…
– I bardzo dobrze! Ja trzymam za was kciuki!
To Magda przekonała Tomka i Anię do rozmowy ze mną i Januszem przy jednym stole. Było niezręcznie – dzieci patrzyły spode łba, Janusz ściskał moją dłoń pod stołem jakby chciał dodać mi odwagi.
W końcu Ania powiedziała:
– Mamo… Jeśli naprawdę jesteś szczęśliwa… To rób co chcesz…
Tomek tylko skinął głową.
Od tamtej pory minął rok. Spotykamy się z Januszem niemal codziennie: razem chodzimy na działkę, gotujemy obiady dla wnuków (które go uwielbiają), jeździmy nad Pilicę łowić ryby albo po prostu siedzimy na ławce pod blokiem i patrzymy na zachód słońca.
Czasem myślę: ile lat zmarnowałam przez strach przed opinią innych? Ile razy pozwoliłam rodzinie decydować o moim szczęściu?
Dziś wiem jedno: nigdy nie jest za późno na miłość ani na nowy początek. Nawet jeśli autobus stanie na środku drogi – może właśnie wtedy życie nabierze rozpędu?
A wy? Czy mieliście kiedyś odwagę postawić siebie na pierwszym miejscu? Czy pozwoliliście sobie na szczęście mimo sprzeciwu bliskich?