Gdy ojciec odszedł: pół roku, które zmieniło naszą rodzinę na zawsze

Wszystko zaczęło się od trzaśnięcia drzwiami. Był listopadowy wieczór, deszcz bębnił o parapet, a ja – trzydziestopięcioletni facet z własną rodziną – siedziałem przy stole w domu rodziców, patrząc na matkę, która nie płakała. Po prostu siedziała z kubkiem herbaty i patrzyła w okno. Ojciec właśnie wyszedł. Odszedł. Po czterdziestu latach małżeństwa.

– Mamo, co się stało? – zapytałem cicho, bo czułem, że coś pękło na zawsze.

– Twój ojciec… postanowił spróbować życia bez nas – odpowiedziała spokojnie, choć jej dłonie drżały. – Powiedział, że chce wolności. Że się dusi.

Nie wierzyłem. Mój ojciec? Andrzej Nowakowski – emerytowany inżynier z Poznania, człowiek zasad, domator, który całe życie powtarzał: „Rodzina to świętość”? Przecież jeszcze tydzień temu razem z wnukiem układali kolejkę na dywanie!

Zadzwoniłem do niego tej samej nocy. Odebrał po kilku sygnałach.

– Synu, nie dzwoń dziś. Muszę być sam – usłyszałem głos, którego nie poznawałem.

Przez kolejne dni w domu panowała cisza. Mama chodziła do pracy jak zwykle, gotowała obiady dla mnie i mojej żony Kasi, która przyjeżdżała ją wspierać. Ale wieczorami siadała w salonie i patrzyła w telewizor bez dźwięku. Ja próbowałem rozmawiać z ojcem przez telefon – bez skutku.

W końcu przyszedł do domu po swoje rzeczy. Bez słowa spakował walizkę. Mama tylko powiedziała:

– Andrzej, masz pół roku. Żyj jak chcesz. Nie będę cię zatrzymywać ani prosić o powrót. Ale jeśli za sześć miesięcy uznasz, że to koniec – podpiszę rozwód bez słowa.

Ojciec spojrzał na nią zaskoczony. Przez chwilę myślałem, że się rozklei, ale tylko skinął głową i wyszedł.

Zaczęło się pół roku piekła. Dla mnie – bo nie mogłem zrozumieć, jak można tak po prostu odejść od rodziny. Dla mamy – bo została sama z domem i wspomnieniami. Dla ojca… wtedy jeszcze nie wiedziałem.

Przez pierwsze tygodnie nie odzywał się do nikogo. Dopiero po miesiącu zadzwonił do mnie:

– Michał, wszystko w porządku. Wynająłem kawalerkę na Ratajach. Mam spokój.

Ale po głosie słyszałem, że coś jest nie tak. Zacząłem go odwiedzać – kawalerka była zimna, pusta, z telewizorem na kartonie i jednym garnkiem na kuchence.

– Tata, co ty tu robisz całymi dniami?

– Czytam gazety. Chodzę na spacery nad Wartę. Czasem spotykam się z kolegami z klubu seniora.

Ale potem zaczęły się opowieści o randkach z portali internetowych. Ojciec próbował „żyć”, jak mówił. Spotykał kobiety – raz nauczycielkę po rozwodzie, raz wdowę po wojskowym. Z każdą kończyło się tak samo: rozczarowaniem.

– Synu, wiesz co usłyszałem ostatnio? „Pan już swoje przeżył, ja szukam kogoś młodszego”. Albo: „A ile pan ma emerytury?”

Śmiał się gorzko. Zaczął chudnąć, miał podkrążone oczy.

W tym czasie mama… żyła dalej. Zaczęła chodzić na jogę do pobliskiego domu kultury. Zapisała się na kurs komputerowy dla seniorów. Czasem przychodziła do nas na niedzielny obiad i bawiła się z wnukiem.

Pewnego dnia zapytałem ją:

– Mamo, nie boisz się, że tata już nie wróci?

Spojrzała mi prosto w oczy:

– Michał, jeśli wróci tylko dlatego, że mu źle samemu – nie chcę go z powrotem. Ale jeśli wróci jako inny człowiek… może jeszcze coś z tego będzie.

Minęły cztery miesiące. Ojciec zadzwonił do mnie wieczorem:

– Synu… chyba popełniłem błąd.

Przyjechałem do niego natychmiast. Siedział na łóżku w piżamie, wokół sterta brudnych naczyń i prania.

– Nie umiem żyć sam – powiedział cicho. – Myślałem, że wolność to brak obowiązków. Ale to pustka.

– Porozmawiaj z mamą – poradziłem.

Kilka dni później przyszedł do domu rodzinnego z bukietem tulipanów i listem.

– Haniu… przepraszam – powiedział łamiącym się głosem do mamy. – Byłem głupi. Chciałem być wolny, a znalazłem samotność.

Mama spojrzała na niego długo i spokojnie:

– Andrzej, możesz zostać w pokoju gościnnym. Ale musisz pokazać mi, że naprawdę się zmieniłeś.

Przez kolejne tygodnie ojciec sprzątał dom, gotował obiady (często niejadalne), pomagał mamie w ogrodzie i codziennie dziękował jej za każdy wspólny dzień. Nie było łatwo – mama trzymała dystans.

Pewnego wieczoru usiedliśmy razem przy stole całą rodziną: ja, Kasia, nasz syn Staś i rodzice.

Ojciec podniósł kieliszek:

– Dziękuję wam wszystkim za cierpliwość i drugą szansę. Zrozumiałem jedno: rodzina to nie więzienie. To port, do którego zawsze można wrócić – jeśli tylko ktoś cię tam jeszcze czeka.

Mama uśmiechnęła się pierwszy raz od miesięcy i dotknęła jego dłoni.

Dziś są razem już trzeci rok po tym kryzysie. Ojciec pomaga mamie w kuchni (robi najlepsze pierogi w okolicy), razem chodzą na spacery po Cytadeli i śmieją się jak nastolatkowie. Ja patrzę na nich i wiem: czasem trzeba pozwolić komuś odejść, żeby mógł naprawdę wrócić.

Czy wy bylibyście w stanie dać drugą szansę komuś, kto was zawiódł? Czy lepiej zamknąć drzwi raz na zawsze? Czekam na wasze historie.