Gdyby nie ty, mamo… – Opowieść o rodzinnych ranach i przebaczeniu

Zimowy wieczór, śnieg tłumił dźwięki na ulicy, a ja stałam w kuchni, trzymając w dłoniach kubek gorącej herbaty. Mama weszła bez pukania, jak zawsze. – Znowu siedzisz i nic nie robisz? – rzuciła z wyrzutem. – Może byś się w końcu do czegoś przydała, Karolino.

Miałam wtedy dwadzieścia trzy lata, studiowałam pedagogikę na Uniwersytecie Warszawskim i dorabiałam w żłobku na Pradze. Ojciec odszedł, gdy miałam dziesięć lat. Zostałyśmy we dwie z mamą, która nigdy nie pogodziła się z jego odejściem. Wszystko, co złe, zrzucała na mnie. „Gdyby nie ty, może by nie odszedł” – powtarzała mi przez całe dzieciństwo.

Tego wieczoru coś we mnie pękło. – Mamo, przestań. Robię, co mogę. Nie jestem twoim wrogiem – powiedziałam cicho, ale stanowczo.

Spojrzała na mnie z pogardą. – Jesteś moją największą porażką. Nawet nie potrafisz znaleźć sobie chłopaka, a co dopiero pracy! – Jej słowa były jak nóż.

Wybiegłam z mieszkania w kapciach, zostawiając za sobą ciepło herbaty i zimno jej słów. Biegłam przez śnieg do mieszkania mojej przyjaciółki, Magdy. Zawsze była dla mnie jak siostra.

– Znowu się pokłóciłyście? – zapytała, otwierając drzwi.
– Ona nigdy mnie nie kochała – wyszeptałam, łkając w jej ramionach.

Magda nalała mi herbaty i usiadła obok. – Karola, musisz się od niej odciąć. Ile jeszcze będziesz pozwalać jej siebie ranić?

Nie umiałam odpowiedzieć. Bałam się samotności bardziej niż matczynej pogardy.

Przez kolejne tygodnie wracałam do domu tylko po ubrania i książki. Mama udawała, że mnie nie widzi. W końcu znalazłam pokój do wynajęcia na Ochocie. Było ciasno, ściany cienkie jak papier, ale czułam się wolna.

W nowym miejscu zaczęłam oddychać pełną piersią. Poznałam Pawła – kolegę z uczelni. Był cichy, trochę nieśmiały, ale miał dobre serce. Po raz pierwszy ktoś patrzył na mnie bez oczekiwań i pretensji.

Pewnego dnia zadzwoniła mama.
– Karolina, musisz wrócić. Jestem chora.

Wróciłam. Zastałam ją bladą, leżącą na kanapie. Diagnoza: rak piersi. Lekarze mówili o operacji i chemioterapii.

– Nie zostawię cię – powiedziałam jej wtedy.
– Po co wróciłaś? Żeby patrzeć, jak umieram? – syknęła.

Opiekowałam się nią przez miesiące. Zmieniałam opatrunki, gotowałam zupy, podawałam leki. Czasem patrzyła na mnie z wdzięcznością, częściej z wyrzutem.

Któregoś dnia przyszła ciotka Teresa.
– Karolina, ty się wykończysz! Twoja matka nigdy nie była łatwa…
– To moja mama – odpowiedziałam tylko.

Paweł wspierał mnie jak mógł. Przynosił zakupy, zabierał na krótkie spacery po parku Skaryszewskim.
– Musisz myśleć też o sobie – mówił cicho.
– Nie umiem – odpowiadałam szczerze.

Po pół roku mama przeszła operację. Było lepiej. Próbowałam z nią rozmawiać o przeszłości.
– Mamo… czemu zawsze byłam dla ciebie ciężarem?
– Bo przypominasz mi ojca – powiedziała bez emocji. – On cię kochał bardziej niż mnie.

Zrozumiałam wtedy, że całe życie walczyłam o miłość kogoś, kto sam był pusty w środku.

Wróciłam do Pawła i poprosiłam go o wsparcie w terapii. Zaczęłam chodzić do psychologa na NFZ. Rozmawiałam o dzieciństwie, o krzywdzie i żalu.

Mama dzwoniła coraz rzadziej. Czasem prosiła o zakupy albo podwiezienie do szpitala. Nigdy nie powiedziała „dziękuję” ani „przepraszam”.

Minęły dwa lata. Skończyłam studia, dostałam pracę w przedszkolu na Woli. Paweł oświadczył mi się pod koniec lata nad Zalewem Zegrzyńskim.

Mama nie przyszła na ślub.
– Nie mam już córki – powiedziała przez telefon.

Płakałam całą noc w ramionach Pawła.
– To nie twoja wina – powtarzał mi szeptem.

Po roku urodził się nasz syn, Michałek. Mama nigdy go nie zobaczyła.

Czasem myślę o niej wieczorami, gdy Michałek zasypia przy moim boku. Czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy można wybaczyć matce wszystko?

Dziś wiem jedno: nie chcę być dla mojego dziecka tym, kim ona była dla mnie.

Czy naprawdę da się zerwać łańcuch rodzinnych ran? Czy wy potrafilibyście wybaczyć komuś takiemu jak moja mama?