Gorzka kawa, gorzkie łzy – i cud, którego nie spodziewałam się nigdy

Gdyby ktoś powiedział mi wtedy, że za kilka lat będę siedzieć przy kuchennym stole, popijając kawę z mężem i dwójką dzieci, wyśmiałabym go. Bo wtedy, tamtego listopadowego wieczoru, świat walił mi się na głowę. Stałam na klatce schodowej bloku na warszawskim Bródnie, z walizką w jednej ręce i torbą z lekami w drugiej. Właśnie usłyszałam od własnej matki: „Nie wracaj, dopóki nie ogarniesz swojego życia. Mam już dość twoich problemów.”

Miałam na imię Aldona. Miałam trzydzieści cztery lata i czułam się jak stara kobieta. Mój świat rozpadł się w ciągu kilku miesięcy: najpierw straciłam pracę w biurze rachunkowym (redukcja etatów – klasyka), potem dowiedziałam się o zdradzie mojego narzeczonego (przyłapałam go z koleżanką z pracy – ironia losu), a na koniec lekarz rodzinny powiedział mi: „Pani Aldono, musimy zrobić poważniejsze badania. Wyniki nie są dobre.”

Wróciłam do pustego mieszkania po babci. Pachniało kurzem i starością. Przez kilka tygodni żyłam jak cień – wychodziłam tylko do lekarzy albo do urzędu pracy. Zasiłek ledwo starczał na czynsz i leki. Czasem myślałam, że już nigdy nie będzie lepiej.

Pewnego dnia, czekając na wizytę u endokrynologa, usiadłam na ławce przed przychodnią. Obok mnie przysiadła kobieta – zadbana, ale z oczami pełnymi zmęczenia. Spojrzała na mnie i zapytała cicho:

– Przepraszam… Ma pani może chusteczkę? Moja córka zaraz będzie miała badanie i…

Podałam jej chusteczkę i tak zaczęła się rozmowa z Elżbietą. Miała córkę w wieku licealnym, która od miesięcy walczyła z niewyjaśnioną chorobą. Siedziałyśmy tam ponad godzinę, dzieląc się swoimi historiami. Po raz pierwszy od dawna poczułam, że ktoś mnie rozumie.

Zaczęłyśmy spotykać się regularnie – najpierw w przychodni, potem w pobliskiej kawiarni. Dołączyła do nas jeszcze jedna kobieta – Teresa, która opiekowała się schorowaną matką i sama ledwo wiązała koniec z końcem. Byłyśmy jak trzy rozbitki na tratwie.

– Wiecie co? – powiedziała kiedyś Teresa. – Może powinnyśmy sobie pomagać? Razem łatwiej przetrwać.

I tak powstał nasz mały sojusz. Wymieniałyśmy się lekami, przepisami na tanie obiady i… wsparciem. Gdy Elżbieta musiała zostać dłużej w szpitalu z córką, ja zajmowałam się jej kotem. Teresa pożyczała mi książki i czasem gotowała dla mnie rosół.

W tym czasie moja matka przestała odbierać ode mnie telefony. Mówiła wszystkim w rodzinie, że „Aldona musi dorosnąć”. Moja siostra wyjechała do Niemiec i nie miała dla mnie czasu. Czułam się jak wyrzutek.

Pewnego dnia dostałam list polecony – wypowiedzenie umowy najmu mieszkania po babci. Spadkobiercy chcieli je sprzedać. Miałam miesiąc na wyprowadzkę.

– Zamieszkaj u mnie – zaproponowała Teresa bez wahania. – Mam wolny pokój po synu. I tak jest pusty.

Przeprowadziłam się do niej z dwoma walizkami i stertą papierów od lekarzy. Było ciasno, ale ciepło – nie tylko fizycznie. Wieczorami siedziałyśmy przy stole i rozmawiałyśmy o wszystkim: o straconych szansach, o marzeniach z dzieciństwa, o tym, jak bardzo boli samotność.

Któregoś wieczoru Teresa wróciła z pracy roztrzęsiona.
– Wyrzucili mnie… Powiedzieli, że jestem za stara na kasę w Biedronce! – płakała.
– To nie twoja wina – próbowałam ją pocieszyć.
– A może jednak? Może jestem nikim…

Wtedy Elżbieta zadzwoniła z wiadomością: jej córka dostała się do szpitala w Krakowie na specjalistyczne leczenie. Potrzebowała pieniędzy na dojazdy.

– Zrobimy zbiórkę! – zaproponowałam. – Wrzucimy ogłoszenie na Facebooka.

Nie wierzyłyśmy, że ktoś nam pomoże. A jednak – znajomi znajomych wpłacili kilka tysięcy złotych! Elżbieta płakała ze szczęścia.

W tym samym tygodniu znalazłam ogłoszenie o pracy w małej księgowości na Targówku. Poszłam na rozmowę bez większych nadziei.

– Pani Aldono, widzę tu lukę w CV…
– Tak… miałam trudny czas rodzinny i zdrowotny.
– Rozumiem. Proszę jutro przyjść na próbny dzień.

Po tygodniu dostałam umowę! Po raz pierwszy od dwóch lat poczułam się potrzebna.

Wkrótce Elżbieta zaprosiła nas do siebie na imieniny córki. Przyszło sporo ludzi – sąsiedzi, znajomi ze szkoły jej córki, nawet jej brat z rodziną. Wśród gości był też jej kuzyn – Michał.

Wysoki, trochę nieśmiały informatyk po przejściach. Rozmawialiśmy długo o książkach i podróżach po Polsce.

– Może kiedyś pojedziemy razem nad morze? – zapytał żartem.
– Może… jeśli życie pozwoli – odpowiedziałam z uśmiechem.

Zaczęliśmy pisać do siebie codziennie. Umawialiśmy się na spacery po parku Bródnowskim, chodziliśmy razem do kina studyjnego na Pradze.

W tym czasie moja matka zachorowała i nagle przypomniała sobie o moim istnieniu.
– Aldona, przyjedź do mnie! Potrzebuję pomocy!
Pojechałam – bo mimo wszystko była moją matką. Przez dwa tygodnie gotowałam jej obiady i sprzątałam mieszkanie.

– Widzisz? Jednak jesteś coś warta – powiedziała któregoś dnia lodowatym tonem.
To bolało bardziej niż wszystko inne.

Po powrocie do Teresy długo płakałam.
– Nie pozwól jej cię ranić – powiedziała cicho Teresa. – Masz prawo być szczęśliwa bez jej aprobaty.

Michał coraz częściej zostawał u nas na kolacji. Teresa śmiała się:
– No Aldona, chyba ci się trafił skarb!
A ja bałam się uwierzyć w szczęście.

Pewnego dnia Michał zaprosił mnie nad Zalew Zegrzyński.
– Chciałem ci coś powiedzieć…
Patrzył mi prosto w oczy:
– Chciałbym być częścią twojego życia. Na dobre i złe.
Zaniemówiłam ze wzruszenia.

Zamieszkaliśmy razem po kilku miesiącach. Teresa została naszą sąsiadką (udało nam się wynająć mieszkania obok siebie!). Elżbieta z córką wróciły z Krakowa – zdrowie dziewczyny poprawiło się cudownie.

Dziś mam rodzinę: męża, dwójkę dzieci (bliźniaki: Ola i Filip), przyjaciółki za ścianą i… spokój w sercu. Moja matka czasem dzwoni – już nie oczekuję od niej niczego poza zwykłą rozmową.

Czasem patrzę przez okno na szare bloki Bródna i myślę: czy to wszystko wydarzyło się naprawdę? Czy szczęście zawsze przychodzi wtedy, gdy przestajemy go szukać? A może to my musimy nauczyć się je dostrzegać tam, gdzie inni widzą tylko ciemność?

Co wy o tym myślicie? Czy los naprawdę daje drugą szansę każdemu?