Jak modlitwa i wiara pomogły mi przetrwać najtrudniejszy czas z mamą – prawdziwa historia o walce z biedą i rodzinnych konfliktach

– Mamo, nie mamy już nawet na chleb – powiedziałam cicho, patrząc na jej zmęczoną twarz. Siedziałyśmy przy kuchennym stole, a światło z żarówki rzucało cienie na obdrapane ściany naszego mieszkania na Pradze. Mama milczała, zaciskając dłonie na kubku z zimną herbatą. W powietrzu wisiała cisza, ciężka jak ołów.

Nie pamiętam już, kiedy ostatni raz widziałam ją uśmiechniętą. Odkąd tata odszedł do innej kobiety, wszystko się posypało. Zostawił nas z długami, których nie rozumiałyśmy, i z poczuciem winy, które nie dawało spać po nocach. Miałam wtedy siedemnaście lat i nagle musiałam dorosnąć. Mama próbowała pracować na dwa etaty, ale jej zdrowie nie wytrzymało – serce, nerwy, wieczny stres. Ja rzuciłam liceum, żeby podjąć pracę w sklepie spożywczym.

Każdy dzień zaczynał się od modlitwy. To mama nauczyła mnie klękać przy łóżku i szeptać do Boga o pomoc. Czasem miałam wrażenie, że On nas nie słyszy – rachunki rosły, a pieniędzy było coraz mniej. Ale modliłam się dalej, bo tylko to trzymało mnie przy zdrowych zmysłach.

Pewnego wieczoru wróciłam do domu późno. Mama siedziała na kanapie i płakała. Na stole leżał list z banku – kolejna groźba eksmisji.

– Nie damy rady, Aniu… – wyszeptała. – Może powinnam pójść do opieki społecznej? Albo…

– Nie! – przerwałam jej ostro. – Damy radę. Musimy.

Wtedy po raz pierwszy poczułam prawdziwą złość na ojca. Jak mógł nas tak zostawić? Jak mógł nie pomyśleć o tym, co będzie z nami? Z tej złości narodziła się determinacja. Zaczęłam szukać dodatkowych zajęć – sprzątałam klatki schodowe, roznosiłam ulotki, pomagałam starszym sąsiadkom za parę złotych.

Mama coraz częściej zamykała się w sobie. Przestała chodzić do kościoła, przestała rozmawiać ze mną o Bogu. Czułam się samotna jak nigdy wcześniej. Wieczorami siadałam na parapecie i patrzyłam na światła miasta, pytając Boga: „Dlaczego my? Dlaczego ona?”

Pewnego dnia wróciłam do domu i zobaczyłam mamę klęczącą przy łóżku. Modliła się przez łzy:

– Boże, jeśli mnie słyszysz… daj Ani siłę. Ja już nie mam siły.

To był moment przełomowy. Usiadłam obok niej i objęłam ją mocno.

– Mamo, jesteśmy razem. I Bóg jest z nami. Musimy wierzyć.

Od tego dnia zaczęłyśmy razem się modlić – codziennie wieczorem, bez względu na to, jak bardzo byłyśmy zmęczone czy wściekłe na świat. Modlitwa stała się naszym rytuałem, kotwicą w rzeczywistości pełnej lęku i niepewności.

Z czasem zaczęły pojawiać się drobne cuda. Sąsiadka przyniosła nam torbę jedzenia „bo miała za dużo”. Ksiądz z parafii zaproponował mi pracę przy sprzątaniu kościoła. Mama dostała skierowanie na rehabilitację od życzliwej lekarki.

Ale nie wszystko było łatwe. Rodzina ze strony taty przestała się do nas odzywać – uznali, że same jesteśmy sobie winne. W święta siedziałyśmy we dwie przy stole i udawałyśmy przed sobą nawzajem, że to nie boli.

Najtrudniejsze były kłótnie o pieniądze. Mama miała żal do mnie, że rzuciłam szkołę.

– Gdybyś skończyła liceum, miałabyś lepszą pracę! – krzyczała czasem przez łzy.

– A kto by ci wtedy pomógł?! – odpowiadałam równie rozpaczliwie.

Potem obie płakałyśmy i przepraszałyśmy się nawzajem.

Czasem miałam ochotę uciec – zostawić wszystko i zacząć nowe życie gdzieś daleko. Ale wiedziałam, że nie mogę zostawić mamy samej. Byłyśmy dla siebie wszystkim.

Pewnej nocy miałam sen: stałam w pustym kościele i czułam obecność Boga tak wyraźnie, jakby stał tuż obok mnie. Obudziłam się ze łzami w oczach i poczuciem spokoju, którego dawno nie czułam.

Od tamtej pory zaczęłam wierzyć, że wszystko ma sens – nawet jeśli go jeszcze nie rozumiem.

Dziś jest lepiej. Mama znalazła spokojniejszą pracę w bibliotece osiedlowej. Ja skończyłam szkołę wieczorowo i dostałam etat w sklepie spożywczym na umowę o pracę. Nadal liczymy każdy grosz, ale już nie boimy się jutra tak bardzo jak kiedyś.

Czasem wracam myślami do tamtych dni i zastanawiam się: co by było, gdybyśmy wtedy się poddały? Czy wiara naprawdę może przenosić góry?

A Wy? Czy mieliście kiedyś momenty zwątpienia, kiedy tylko modlitwa trzymała Was przy życiu? Jak sobie wtedy radziliście?