Jak zbudowaliśmy dom bez wsparcia rodziców – historia Mireli i Dariusza pełna łez, dumy i walki o własne miejsce na ziemi
– Mirela, znowu dzwonił twój ojciec? – zapytał Dariusz, kiedy weszłam do kuchni, ściskając w dłoni telefon tak mocno, że aż pobielały mi knykcie.
– Nie. Tym razem to mama. Powiedziała, że powinniśmy się poddać i wrócić do mieszkania w bloku. Że dom to nie dla takich jak my…
W tej chwili poczułam, jakby ktoś wylał na mnie kubeł zimnej wody. Przez okno widziałam stertę cegieł, którą mieliśmy dziś przenieść na fundamenty. Nasz dom – jeszcze nie dom, raczej marzenie wśród błota i deszczu. Ale nasze.
Dariusz podszedł do mnie i objął mnie ramieniem. – Mirelka, damy radę. Zobaczysz. Jeszcze im pokażemy.
Nie miałam już siły płakać. Od miesięcy żyliśmy na walizkach – najpierw wynajmowane mieszkanie na obrzeżach Warszawy, potem tymczasowy pokój u znajomych Dariusza, którzy patrzyli na nas z politowaniem. „Po co wam ten dom? Kredyt was zje!” – powtarzała jego matka przy każdej okazji, a ojciec tylko wzdychał i liczył pieniądze na nowy samochód dla brata Dariusza.
Moja rodzina była inna – biedniejsza, ale równie krytyczna. „Nie stać was na własny kąt, to po co się pchacie w budowę?” – mówiła mama. Tata milczał, ale widziałam w jego oczach rozczarowanie.
A my? My mieliśmy tylko siebie i ten kawałek ziemi pod Warszawą kupiony za wszystkie oszczędności z wesela i kilkuletniej pracy w korporacji. Kredyt hipoteczny wisiał nad nami jak miecz Damoklesa. Każda rata bolała bardziej niż poprzednia.
Pamiętam dzień, kiedy podpisywaliśmy umowę kredytową. Dariusz trzymał mnie za rękę, a ja czułam się jak dziecko prowadzone do lekarza na szczepienie. „To już nie zabawa” – powiedział wtedy cicho. „Ale jeśli nie spróbujemy teraz, to nigdy nie będziemy mieć swojego miejsca”.
Pierwsze tygodnie budowy były jak walka z wiatrakami. Ekipa budowlana spóźniała się codziennie, materiały ginęły w tajemniczych okolicznościach, a sąsiad zza płotu donosił na nas do gminy za rzekome przekroczenie granicy działki.
– Darek, nie dam rady – wybuchłam pewnego wieczoru, kiedy po raz kolejny wróciliśmy do wynajmowanego pokoju brudni i zmęczeni. – Może mama ma rację… Może powinniśmy odpuścić?
Dariusz spojrzał na mnie z takim uporem w oczach, że aż się przestraszyłam.
– Mirela, jeśli teraz się poddamy, to już zawsze będziemy zależni od innych. Chcesz tego?
Nie chciałam. Pragnęłam domu pachnącego świeżym chlebem i kawą o poranku. Chciałam dzieci biegających po ogrodzie i świąt spędzanych przy własnym stole.
Kolejne miesiące były jeszcze trudniejsze. Zimą mróz rozsadzał fundamenty, a my grzaliśmy się przy farelce w prowizorycznym baraku na działce. Wiosną zalewały nas deszcze i błoto po kolana. Każda złotówka była na wagę złota – rezygnowaliśmy z wakacji, nowych ubrań i wyjść do kina.
Najgorsze przyszło latem. Dariusz stracił pracę w firmie budowlanej przez redukcję etatów. Przez dwa miesiące żyliśmy tylko z mojej pensji księgowej. Wtedy pierwszy raz naprawdę się pokłóciliśmy.
– Może poprosimy twoich rodziców o pożyczkę? – zaproponowałam cicho.
Dariusz aż pobladł.
– Nigdy! Wiesz dobrze, że dla nich zawsze będziemy tymi nieudacznikami ze wsi! Wolę spać pod mostem niż prosić ich o pomoc!
Wtedy pierwszy raz pomyślałam o rozstaniu. Ale zaraz potem zobaczyłam go siedzącego samotnie na schodkach baraku, z głową w dłoniach. Podeszłam i usiadłam obok niego.
– Przepraszam – szepnęłam. – Nie chcę cię ranić. Po prostu się boję.
Objął mnie mocno i długo milczeliśmy.
W końcu znalazł nową pracę – gorzej płatną, ale pozwalającą przetrwać. Ja dorabiałam korepetycjami z matematyki dla dzieci sąsiadów. Każdy grosz odkładaliśmy na materiały budowlane.
W sierpniu przyszła kolejna burza – dosłownie i w przenośni. Silny wiatr zerwał dach baraku i zalał nasze rzeczy. Straciliśmy większość ubrań i dokumentów.
– To znak! – krzyczała przez telefon moja mama. – Wracajcie do bloku! Tam przynajmniej jest ciepło!
Ale my zostaliśmy.
Budowa szła powoli, ale do przodu. Każda cegła była świadectwem naszej determinacji. Sami malowaliśmy ściany, układaliśmy panele i montowaliśmy kuchnię kupioną na raty w Ikei.
Pamiętam dzień przeprowadzki do jeszcze niewykończonego domu. Było zimno, nie mieliśmy jeszcze ogrzewania ani porządnych drzwi wejściowych. Ale to był nasz dom.
Usiedliśmy na podłodze w salonie z kubkami herbaty w dłoniach.
– Wiesz co? – powiedział Dariusz cicho. – Gdyby nie te wszystkie kłopoty… Może nie docenialibyśmy tego tak bardzo?
Przytuliłam się do niego mocno.
Dziś mijają dwa lata od tamtej nocy. Dom jest prawie wykończony, ogród zaczyna przypominać miejsce do życia, a my… My jesteśmy silniejsi niż kiedykolwiek.
Rodzice? Nadal nie rozumieją naszej decyzji. Ale kiedy ostatnio odwiedzili nas na grillu i zobaczyli uśmiechy naszych dzieci biegających po trawie… Mama tylko westchnęła: „Może jednak mieliście rację”.
Czasem patrzę na nasze zdjęcia sprzed kilku lat i pytam siebie: czy gdybym wiedziała, ile to będzie kosztować łez i wyrzeczeń… czy zdecydowałabym się jeszcze raz?
A wy? Czy odważylibyście się postawić wszystko na jedną kartę dla marzenia o własnym domu?