Mam 47 lat i czuję się niewidzialna – historia Joanny z Radomia

Zanim jeszcze zdążyłam wstać z łóżka, usłyszałam trzask drzwi do łazienki i krzyk mojej córki: „Mamo, gdzie są moje legginsy?!”. Zanim odpowiedziałam, z kuchni dobiegł mnie głos męża: „Joanna, kawa się skończyła! A mówiłem wczoraj, żeby kupić!”. W tej samej chwili zadzwonił telefon – mama. „Córeczko, tata znowu nie chce brać leków. Możesz do nas dziś podjechać?”. 47 lat. I ani chwili ciszy.

Czasem mam wrażenie, że jestem niewidzialna. Że wszyscy widzą tylko to, co robię dla nich, a nie mnie samą. Moja córka, Julia, ma 16 lat i przechodzi przez burzliwy okres buntu. Syn, Bartek, 12 lat – wiecznie obrażony na świat i na mnie, bo nie pozwalam mu grać na komputerze do nocy. Mąż, Andrzej – dobry człowiek, ale od lat zamknięty w swoim świecie pracy i telewizora. Ja? Pracuję w urzędzie miasta w Radomiu. Codziennie te same twarze, te same papiery, te same pretensje petentów.

W pracy jestem „panią Joanną” – zawsze uśmiechniętą, pomocną, gotową zostać po godzinach. W domu – jestem sprzątaczką, kucharką, psychologiem, pielęgniarką i bankomatem w jednym. Nawet nie pamiętam już, kiedy ostatni raz ktoś zapytał mnie: „Jak się czujesz?” albo „Czego ci potrzeba?”.

Wszystko zaczęło się sypać dwa lata temu. Najpierw tata miał udar. Mama nie radzi sobie sama – muszę do nich jeździć co drugi dzień. Potem Andrzej stracił pracę na pół roku i wszystko było na mojej głowie: rachunki, dzieci, dom. Kiedy wrócił do pracy, był już innym człowiekiem – zamkniętym, rozdrażnionym. Przestał ze mną rozmawiać o czymkolwiek poza rachunkami i zakupami.

Pewnego wieczoru usiadłam przy stole z kubkiem herbaty i powiedziałam: „Andrzej, ja już nie daję rady. Czuję się jak cień”. Spojrzał na mnie jak na obcą osobę.
– Przesadzasz – rzucił krótko. – Każdy ma ciężko.
– Ale ja naprawdę…
– Joanna, nie dramatyzuj. Dzieci cię potrzebują. Mama dzwoni codziennie. Ja też mam swoje problemy.
Nie powiedziałam już nic więcej. Wstałam i poszłam do łazienki płakać.

Julia coraz częściej zamyka się w pokoju. Kiedy próbuję z nią rozmawiać:
– Mamo, daj mi spokój! Ty nic nie rozumiesz!
Bartek rzuca tornistrem o ścianę:
– Znowu nie kupiłaś mi tych chipsów! Wszystko muszę sam!
A ja stoję pośrodku tego chaosu i czuję się coraz bardziej przezroczysta.

W pracy koleżanka z pokoju – Basia – opowiada o swoich planach na wakacje:
– Lecimy z mężem do Hiszpanii! Wiesz, dzieci już duże, możemy wreszcie żyć dla siebie!
Uśmiecham się blado:
– Super…
A w środku aż mnie ściska z zazdrości i żalu. My ostatni raz byliśmy nad morzem pięć lat temu. Teraz nawet weekend w Kazimierzu Dolnym wydaje się luksusem nieosiągalnym.

Mama dzwoni codziennie:
– Joasiu, przyjedź dziś po pracy. Tata znowu nie chce jeść.
– Mamo… mam dziś zebranie w szkole Julii.
– Ale przecież tata jest chory! Nie rozumiesz?
I znów poczucie winy. Bo nie jestem wystarczająco dobrą córką. Ani matką. Ani żoną.

Czasem myślę o tym wszystkim i pytam siebie: czy tak miało wyglądać moje życie? Czy to jest ta dorosłość, której tak pragnęłam jako nastolatka? Gdzie podziały się moje marzenia?

Kiedyś kochałam czytać książki – teraz zasypiam po dwóch stronach. Lubiłam jeździć rowerem – rower stoi zakurzony w piwnicy od trzech lat. Marzyłam o kursie fotografii – nie mam czasu nawet na zdjęcie rodzinne.

Najgorsze są weekendy u teściowej. Zawsze te same komentarze:
– Joasiu, dzieci takie chude! Ty im w ogóle gotujesz?
– Andrzejku, widzę że schudłeś… Joasia cię głodzi?
A Andrzej milczy albo kiwa głową z rezygnacją.
Po powrocie do domu wybucham:
– Dlaczego nigdy mnie nie bronisz?!
– Po co robić awanturę? – odpowiada spokojnie.
I znów czuję się sama jak palec.

Ostatnio Julia przyszła do mnie wieczorem:
– Mamo… czy ty jesteś szczęśliwa?
Zatkało mnie. Nie wiedziałam co odpowiedzieć.
– A ty? – zapytałam cicho.
Wzruszyła ramionami:
– Nie wiem…
Przytuliłam ją mocno i obie płakałyśmy po cichu.

Wiem, że powinnam coś zmienić. Ale jak? Kiedy? Dla kogo? Każdy dzień to walka o przetrwanie: żeby dzieci były najedzone, żeby mama nie płakała przez telefon, żeby mąż miał wyprasowaną koszulę na rano.

Czasem wyobrażam sobie, że po prostu wychodzę z domu i idę przed siebie bez celu. Że nikt mnie nie woła, nikt niczego ode mnie nie chce. Że mogę być tylko Joanną – nie matką, nie żoną, nie córką…

Ale potem słyszę płacz Bartka w nocy albo widzę zmęczone oczy mamy i wiem, że nie mogę ich zostawić. Że muszę być silna.

Czy ktoś jeszcze czuje się tak jak ja? Czy naprawdę jesteśmy skazani na to, by być niewidzialnymi dla tych, których kochamy najbardziej?

Może powinnam nauczyć się prosić o pomoc? Może powinnam zacząć od siebie? Ale jak znaleźć siłę, kiedy codzienność wysysa ze mnie resztki energii?

Czasem pytam siebie: czy to już wszystko? Czy życie jeszcze może mnie czymś zaskoczyć? Czy ktoś mnie widzi?

A wy… czy też czasem czujecie się niewidzialni?