Mój syn miał tylko jedno marzenie – dziś jego książki zmieniają świat dzieci w szpitalach
– Mamo, czy jak będę miał dużo książek, to będę mógł się nimi podzielić z innymi dziećmi w szpitalu? – zapytał Jaś, patrząc na mnie wielkimi, poważnymi oczami spod koca w szpitalnym łóżku. Był wtedy środek listopada, a ja po raz kolejny próbowałam ukryć łzy, które paliły mnie pod powiekami. Mój sześcioletni syn, który od miesięcy walczył z białaczką, nie myślał o sobie. Myślał o innych dzieciach – tych, które tak jak on spędzały długie dni i noce wśród białych ścian, kroplówek i zapachu środków dezynfekujących.
– Oczywiście, kochanie – odpowiedziałam, ściskając jego drobną dłoń. – Możesz zrobić wszystko, co sobie wymarzysz.
Nie wiedziałam wtedy jeszcze, że to marzenie stanie się jego ostatnim wielkim celem. Ani że to właśnie ono pozwoli mi przetrwać najgorsze chwile mojego życia.
Jaś zawsze był wyjątkowy. Od najmłodszych lat miał w sobie coś, co sprawiało, że ludzie chcieli być blisko niego. Może to ten uśmiech – szeroki, szczery, z dołeczkami w policzkach. Może to ciekawość świata i nieustanne pytania: „A dlaczego?”, „A po co?”, „A jak?”. Gdy zachorował, świat wywrócił się do góry nogami. Najpierw gorączka, potem siniaki na nogach, potem diagnoza: ostra białaczka limfoblastyczna.
Pamiętam dzień, kiedy wróciliśmy ze szpitala po pierwszej chemii. Jaś był słaby, nie miał siły jeść ani się bawić. Ale poprosił mnie wtedy o książkę. – Chcę posłuchać o Kubusiu Puchatku – powiedział cicho. Czytałam mu więc godzinami. Potem zaczęliśmy przynosić książki do szpitala – dla niego i dla innych dzieci na oddziale. Okazało się, że to działa jak magia: dzieci zapominały na chwilę o bólu, o strachu, o tęsknocie za domem.
Pewnego dnia Jaś powiedział: – Mamo, chciałbym zebrać piętnaście tysięcy książek dla wszystkich dzieci w szpitalach w Polsce. Żeby każde dziecko miało swoją książkę.
Zamarłam. Piętnaście tysięcy? To przecież niemożliwe! Ale Jaś był uparty. Zaczął rysować plakaty, które rozwieszaliśmy na oddziale i w naszej szkole. Nagrał nawet krótkie nagranie telefonem taty: „Cześć! Jestem Jaś i chcę zebrać dużo książek dla dzieci w szpitalach. Pomóżcie mi!”
Wieść rozeszła się błyskawicznie. Najpierw znajomi i sąsiedzi zaczęli przynosić książki pod nasze drzwi. Potem szkoła zorganizowała zbiórkę. Później lokalna gazeta napisała artykuł o „Małym Marzycielu z Wrocławia”. Książki zaczęły przychodzić z całej Polski – paczki z Warszawy, Krakowa, Białegostoku…
Ale czas Jasia był policzony. Choroba nie odpuszczała. Ostatnie tygodnie spędziliśmy głównie w szpitalu. Jaś już nie miał siły chodzić, ale codziennie pytał: – Ile już mamy książek? Czy już piętnaście tysięcy?
W dniu jego śmierci mieliśmy ich 14 327.
Nie umiem opisać bólu po stracie dziecka. To jest jakby ktoś wyrwał ci serce i zostawił pustkę, której nic nie może wypełnić. Przez pierwsze tygodnie po pogrzebie żyłam jak automat. Nie mogłam spać, jeść, oddychać bez myśli o Jasiu.
Ale potem zaczęły przychodzić listy od rodziców innych dzieci ze szpitala: „Dziękujemy za książki”, „Moja córka codziennie czyta bajki od Jasia”, „To daje nam nadzieję”.
Wtedy postanowiłam: nie pozwolę, by marzenie mojego syna umarło razem z nim.
Założyłam fundację „Książki Jasia”. Pomogli mi przyjaciele i rodzina – choć nie wszyscy rozumieli mój upór. Mój mąż Michał zamknął się w sobie po śmierci syna. Przez długi czas nie rozmawialiśmy o Jasiu – każde z nas przeżywało żałobę inaczej. Moja mama powtarzała: „Może już wystarczy tych książek… Może czas wrócić do normalności?” Ale ja wiedziałam, że to jest jedyny sposób, by przetrwać.
Fundacja rosła szybciej niż mogłam sobie wyobrazić. Zaczęli zgłaszać się wolontariusze – licealiści z pobliskiego ogólniaka, studenci z Uniwersytetu Wrocławskiego. Zorganizowaliśmy pierwszą wielką zbiórkę w galerii handlowej – przyszły setki ludzi! Książki piętrzyły się w naszym salonie, potem w wynajętym magazynie.
Pamiętam dzień, kiedy przekroczyliśmy magiczną liczbę piętnastu tysięcy książek. Było lato, słońce świeciło przez okno magazynu, a ja siedziałam na podłodze otoczona stosami bajek i płakałam jak dziecko.
Dziś fundacja „Książki Jasia” działa w całej Polsce. Co roku przekazujemy dziesiątki tysięcy książek do szpitali dziecięcych od Szczecina po Przemyśl. Spotykam rodziców i dzieci, którzy mówią mi: „To dzięki Jasiowi mój synek znów się uśmiecha”.
Mój mąż powoli wraca do życia – pomaga mi przy rozwożeniu książek, czasem nawet sam czyta bajki dzieciom na oddziale onkologii. Nasza córka Zosia mówi czasem: „Jasiu jest teraz naszym aniołem od książek”.
Często zastanawiam się: czy gdyby nie choroba Jasia, potrafilibyśmy być tak blisko innych ludzi? Czy umielibyśmy dzielić się dobrem? Czy potrafilibyśmy odnaleźć sens nawet w największym cierpieniu?
Może właśnie po to są marzenia naszych dzieci – byśmy nigdy nie zapomnieli o tym, co naprawdę ważne.
Czy można pogodzić się ze stratą dziecka? Nie wiem. Ale wiem jedno: miłość nie umiera nigdy.
A Ty? Co byś zrobił dla spełnienia marzenia swojego dziecka?