Najlepszy mąż to ten, którego nie ma – historia Zofii z Bydgoszczy

Wszystko zaczęło się od trzaśnięcia drzwiami. Pamiętam ten dźwięk – jakby ktoś rozbił szybę w moim sercu. Stałam w kuchni, z rękami mokrymi od wody, a na stole parowały ziemniaki. Mój mąż, Andrzej, wyszedł bez słowa, zostawiając za sobą ciszę tak gęstą, że aż bolała. To był koniec naszego małżeństwa. Po dwudziestu latach wspólnego życia zostałam sama z dorosłą córką, która już planowała wyjazd na studia do Poznania.

Nie płakałam od razu. Najpierw była złość – na niego, na siebie, na cały świat. Potem przyszła pustka. Przez pierwsze tygodnie chodziłam po mieszkaniu jak duch. W pracy w szkole podstawowej udawałam przed dziećmi i koleżankami, że wszystko jest w porządku. Ale wieczorami siadałam na kanapie i patrzyłam w ścianę. Czułam się jak mebel, który ktoś przestawił w nieznane miejsce.

Moja mama, pani Janina, zadzwoniła któregoś dnia i powiedziała:
– Zosiu, nie możesz tak żyć! Musisz się ogarnąć! Życie nie kończy się na jednym facecie!

Przewróciłam oczami, ale jej słowa zostały ze mną. Mama zawsze była silna – wdowa od lat, radziła sobie sama. Ale ja? Ja nie wiedziałam, jak być sama.

Córka, Ola, wyjechała do Poznania i dzwoniła coraz rzadziej. „Mamo, mam kolokwium”, „Mamo, jestem na zajęciach”, „Mamo, wszystko dobrze”. Ale czy naprawdę było dobrze? Czy ona też czuła się opuszczona?

Pewnego dnia koleżanka z pracy, Basia, zaproponowała mi wyjście do kina. Poszłyśmy na komedię romantyczną. Wyszłam z kina z poczuciem, że wszyscy wokół mają kogoś – tylko ja jestem sama. Basia rzuciła żartem:
– Zosia, powinnaś sobie znaleźć faceta przez internet! Albo pójść do biura matrymonialnego! Teraz to modne!

Zaśmiałam się nerwowo:
– Jasne, jakbym miała ochotę na randki z obcymi typami!

Ale wieczorem zaczęłam przeglądać ogłoszenia w internecie. Znalazłam biuro matrymonialne „Nowa Szansa” na bydgoskim Fordonie. Przeczytałam kilka historii sukcesu – kobiety po czterdziestce znalazły miłość życia. Co mi szkodzi? Zadzwoniłam.

W biurze przywitała mnie pani Grażyna – energiczna blondynka po pięćdziesiątce z czerwonymi paznokciami.
– Pani Zosiu, u nas każda znajdzie szczęście! Proszę wypełnić ankietę: co pani lubi, czego pani nie znosi u mężczyzn?

Zastanowiłam się chwilę i napisałam: „Nie znoszę kłamstwa i lenistwa”.

Pierwszy kandydat – pan Marek – przyszedł z czekoladkami i opowieściami o swoich sukcesach zawodowych. Przez godzinę słuchałam o jego samochodzie i remoncie mieszkania.
– A pani czym się zajmuje? – zapytał w końcu.
– Jestem nauczycielką.
– Ojej, to chyba nudne…

Poczułam się jak powietrze. Pożegnałam go uprzejmie i zamknęłam drzwi z ulgą.

Drugi kandydat – pan Krzysztof – był wdowcem. Przyniósł kwiaty i przez całą kolację opowiadał o swojej zmarłej żonie.
– Wie pani, Basia była wyjątkowa… Gotowała najlepiej na świecie…

Znowu poczułam się niewidzialna.

Trzeci kandydat – pan Piotr – był rozwodnikiem z dwójką dzieci. Przyszedł spóźniony i od progu rzucił:
– Ma pani coś mocniejszego do picia?

Wypił dwa kieliszki wódki i zaczął narzekać na byłą żonę.
– Wszystkie baby są takie same! Tylko wymagania i pretensje!

Wtedy coś we mnie pękło.
– Proszę wyjść – powiedziałam cicho.

Zostałam sama w kuchni. Spojrzałam na swoje odbicie w oknie. Czy naprawdę jestem taka beznadziejna? Czy to ze mną jest coś nie tak?

Mama zadzwoniła następnego dnia:
– I co? Znalazłaś tego księcia?
– Mamo… wszyscy są jacyś… nie dla mnie.
– Może powinnaś po prostu odpocząć od facetów?

Przez kolejne tygodnie próbowałam żyć dla siebie. Zapisałam się na jogę, zaczęłam chodzić na spacery po Wyspie Młyńskiej. Odkryłam, że lubię czytać książki do późna i pić kawę na balkonie o świcie. Zaczęłam spotykać się z koleżankami bez poczucia winy.

Ale wtedy pojawił się problem rodzinny. Moja siostra Irena zadzwoniła wieczorem:
– Zosia, mama upadła w sklepie! Jest w szpitalu!

Pojechałam do szpitala cała roztrzęsiona. Mama leżała na sali z nogą w gipsie.
– Nic mi nie jest! – burknęła. – Ale mogłabyś częściej dzwonić!

Poczułam wyrzuty sumienia. Przez kolejne tygodnie opiekowałam się mamą – robiłam zakupy, gotowałam obiady, sprzątałam jej mieszkanie. Siostra pomagała tylko od święta.
– Ty masz więcej czasu! Ja pracuję po godzinach! – tłumaczyła się Irena.

Zaczęłyśmy się kłócić o wszystko: kto ma jechać do apteki, kto ma zapłacić za rehabilitację mamy.
– Ty zawsze byłaś tą lepszą córką! – krzyczała Irena przez telefon.
– A ty zawsze uciekasz od odpowiedzialności! – odpowiadałam ze łzami w oczach.

Mama patrzyła na nas smutno:
– Dziewczyny… przecież jesteście rodziną…

Wtedy dotarło do mnie, że przez całe życie próbowałam być dla wszystkich: dla męża, dla córki, dla mamy, dla siostry… A kiedy przyszło co do czego – zostałam sama ze swoimi problemami.

Pewnego wieczoru Ola zadzwoniła z Poznania:
– Mamo… chyba się zakochałam.
Poczułam ukłucie zazdrości i dumy jednocześnie.
– To cudownie, córeczko! Opowiedz mi o nim!

Ola zaczęła opowiadać o swoim chłopaku z roku. Słuchałam jej głosu i nagle poczułam spokój. Moje dziecko jest szczęśliwe. Moja mama dochodzi do siebie. Ja… ja też mogę być szczęśliwa sama ze sobą.

Któregoś ranka obudziło mnie słońce wpadające przez okno kuchni. Usiadłam przy stole z kubkiem kawy i spojrzałam na swoje odbicie w szybie. Po raz pierwszy od dawna uśmiechnęłam się do siebie.

Czy naprawdę potrzebuję mężczyzny, żeby być szczęśliwą? Czy samotność to porażka… czy może wolność?

Czasem myślę: może najlepszy mąż to ten, którego nie ma? A wy… jak myślicie? Czy szczęście zależy od kogoś innego czy tylko od nas samych?