Nie wróciła na noc – historia matki, która musiała nauczyć się odpuszczać

Nie wróciła na noc. To zdanie rozrywało mi głowę jak syrena alarmowa. Zawsze wracała – nawet po największych kłótniach trzaskała drzwiami, ale po kilku godzinach pojawiała się w progu, z miną obrażonej księżniczki. Tym razem łóżko było puste, a telefon milczał. Siedziałam w kuchni, wpatrując się w zegar, który tykał głośniej niż zwykle. Była trzecia nad ranem. W głowie miałam tylko jedno pytanie: „Co zrobiłam źle?”

Mam na imię Grażyna. Mam 47 lat i jestem matką samotnie wychowującą córkę – Zosię. Jej ojciec zostawił nas, kiedy miała pięć lat. Zawsze powtarzałam sobie, że dam radę sama. Że będę dla niej matką i ojcem. Że nie pozwolę jej nigdy poczuć się porzuconą tak jak ja wtedy, gdy on spakował walizki i wyszedł bez słowa.

Ale tej nocy czułam się jak najgorsza matka świata. Przypominałam sobie naszą ostatnią rozmowę – a raczej kłótnię. „Nie rozumiesz mnie! Dusisz mnie!” – krzyczała Zosia, rzucając plecakiem o podłogę. „Nie będziesz się szlajać po mieście do nocy!” – odkrzyknęłam, czując jak narasta we mnie bezsilność i strach. „Wszyscy mogą, tylko ja nie!” – jej głos drżał od łez i złości. „Bo wszyscy nie są moimi dziećmi!” – odpowiedziałam, zamykając drzwi do swojego pokoju.

Teraz siedziałam sama w kuchni, a echo tych słów odbijało się od ścian jak wyrzut sumienia. Próbowałam dzwonić do jej przyjaciółek – żadna nie odbierała. Pisałam do niej wiadomości: „Zosiu, odezwij się. Proszę.” Cisza. W końcu zadzwoniłam do mojej siostry, Anki.

– Grażyna? Co się stało? – zapytała zaspanym głosem.
– Zosia nie wróciła do domu. Nie wiem, gdzie jest… – głos mi się załamał.
– Spokojnie, pewnie śpi u którejś koleżanki. Daj jej trochę czasu.
– Ale ona nigdy tak nie robiła! – płakałam już otwarcie.
– Może czasem trzeba pozwolić jej popełnić własne błędy? – powiedziała cicho Anka.

Nie mogłam zasnąć do rana. W końcu, około szóstej, usłyszałam klucz w zamku. Zerwałam się z krzesła i wybiegłam do przedpokoju. Stała tam Zosia – rozmazany makijaż, włosy w nieładzie, oczy czerwone od płaczu.

– Gdzie byłaś?! – krzyknęłam, zanim zdążyłam się powstrzymać.
– U Oli… Nie mogłam tu wrócić po tym wszystkim… – odpowiedziała cicho.
– Mogłaś chociaż napisać! Myślałam, że coś ci się stało!
– Przepraszam… – spuściła głowę.

Objęłam ją mocno, a ona zaczęła płakać jeszcze bardziej. Siedziałyśmy tak długo na podłodze w przedpokoju, obie roztrzęsione i zmęczone.

To był początek najtrudniejszego okresu w naszym życiu. Zosia miała wtedy siedemnaście lat i coraz częściej buntowała się przeciwko wszystkiemu: szkole, zasadom, nawet temu co gotowałam na obiad. Ja zaś coraz bardziej zaciskałam kontrolę – bałam się o nią tak bardzo, że nie pozwalałam jej oddychać.

Pewnego dnia wróciłam z pracy wcześniej i zobaczyłam ją siedzącą na łóżku z chłopakiem – Kubą. Byli ubrani, ale atmosfera była napięta.
– Co tu robisz?! – wybuchłam.
– Rozmawiamy! – rzuciła Zosia z irytacją.
– W moim domu nie będziesz sprowadzać chłopaków pod moją nieobecność!
– To jest też mój dom! – krzyknęła.
Kuba wybiegł z mieszkania bez słowa.

Po tej scenie przez dwa dni nie odzywałyśmy się do siebie. W końcu przyszła do kuchni i rzuciła:
– Nienawidzę cię czasem…
Zamarłam. Chciałam odpowiedzieć coś równie raniącego, ale ugryzłam się w język.
– Ja ciebie kocham zawsze – powiedziałam tylko.

Zosia coraz częściej znikała z domu na całe popołudnia. Zaczęły przychodzić wezwania do szkoły – wagary, spadek ocen. Dyrektorka patrzyła na mnie z politowaniem:
– Pani Grażyno, może warto porozmawiać z córką jak z dorosłą?
Wróciłam do domu roztrzęsiona. Wieczorem próbowałam zacząć rozmowę:
– Zosiu… co się dzieje?
– Nic! Po prostu mam już dosyć tego wszystkiego! Chcę być wolna!
– Ale ja się o ciebie martwię…
– To przestań!

Czułam się jakby ktoś wyrywał mi serce kawałek po kawałku. Przypomniały mi się własne młodzieńcze lata – jak uciekłam z domu na koncert do Warszawy bez zgody rodziców i jak mama płakała całą noc. Dopiero teraz rozumiałam jej strach.

Pewnej nocy Zosia znów nie wróciła do domu. Tym razem zostawiła kartkę: „Nie szukaj mnie. Muszę odpocząć od tego wszystkiego.” Przesiedziałam całą noc na kanapie, dzwoniąc po wszystkich znajomych i rodzinie. Rano zadzwonił domofon.

– Dzień dobry pani Grażyno? Tu policja. Czy może pani zejść na dół?
Serce mi stanęło. Okazało się, że Zosia została zatrzymana na dworcu kolejowym – chciała jechać do Krakowa do koleżanki poznanej przez internet.

Wróciłyśmy do domu w ciszy. Po drodze policjant powiedział mi:
– Proszę pani, córka jest już prawie dorosła. Jeśli nie zaczniecie ze sobą rozmawiać jak równy z równym, może być tylko gorzej.

Wieczorem usiadłyśmy naprzeciwko siebie przy stole.
– Zosiu… Ja naprawdę nie wiem już jak ci pomóc.
– Nie musisz mi pomagać. Musisz mi zaufać.
– Boję się o ciebie…
– Ja też się boję siebie czasem… Ale muszę mieć szansę popełniać własne błędy.

Płakałyśmy obie długo tej nocy. Po raz pierwszy od lat przyznałam przed sobą: nie jestem idealną matką i nigdy nie będę. Ale mogę być matką, która potrafi przeprosić i spróbować jeszcze raz.

Od tamtej pory zaczęłyśmy powoli odbudowywać naszą relację. Było mnóstwo potknięć: kolejne wagary, pierwsze złamane serce Zosi (Kuba zostawił ją dla innej), moje próby kontrolowania jej wyborów życiowych (studia czy praca?). Ale nauczyłyśmy się rozmawiać bez krzyku i słuchać siebie nawzajem.

Dziś Zosia ma 22 lata i studiuje psychologię w Poznaniu. Dzwoni codziennie wieczorem: czasem żeby poprosić o przepis na rosół, czasem żeby po prostu powiedzieć: „Mamo, kocham cię.” Ja zaś nauczyłam się odpuszczać i ufać jej wyborom – nawet jeśli czasem bolą mnie one bardziej niż cokolwiek innego na świecie.

Często myślę o tamtej nocy sprzed lat i pytam siebie: czy można być dobrą matką mimo tylu błędów? Czy miłość naprawdę wystarczy, by naprawić wszystko? Może wy macie odpowiedź…