Nie zgadzaliśmy się na takie warunki! – Jak teściowa zamieniła nasze weekendy w koszmar

– Magda, wstawaj! – usłyszałam przez telefon głos mojej teściowej, zanim jeszcze zdążyłam otworzyć oczy. Była sobota, szósta rano. – Dziś przyjeżdżacie, prawda? Trzeba przekopać grządki i wyczyścić kurnik.

Zamarłam. Spojrzałam na zegarek i na śpiącego obok męża, Pawła. Przez chwilę miałam ochotę udawać, że to tylko zły sen. Ale nie – to była rzeczywistość, która od miesięcy zamieniała nasze weekendy w udrękę.

Nie tak wyobrażałam sobie małżeństwo. Z Pawłem pobraliśmy się dwa lata temu, po pięciu latach wspólnego życia. Wynajmowaliśmy małe mieszkanie na warszawskim Ursynowie. Oboje pracowaliśmy – ja w księgowości, Paweł jako informatyk. Marzyliśmy o własnym kącie, odkładaliśmy każdy grosz. Moi rodzice mieszkali w Olsztynie, widywaliśmy się rzadko, ale zawsze czułam ich wsparcie. Za to rodzina Pawła…

Pani Halina, moja teściowa, była kobietą z charakterem. Mieszkała z mężem na wsi pod Mińskiem Mazowieckim. Gospodarstwo odziedziczyli po rodzicach Pawła – kury, krowy, ogród warzywny, sad. Wydawało się, że mają wszystko pod kontrolą, ale odkąd Paweł wyprowadził się do miasta, matka nie mogła pogodzić się z jego „ucieczką”.

– Wy tam w tej Warszawie tylko kawki pijecie i seriale oglądacie! – powtarzała przy każdej okazji. – A tu robota sama się nie zrobi!

Na początku jeździliśmy do nich chętnie. Chcieliśmy pomóc, pokazać, że rodzina jest ważna. Ale szybko okazało się, że każda nasza wizyta to nie spotkanie przy cieście i kawie, tylko lista obowiązków: grabienie liści, mycie okien, przerzucanie obornika. Nawet święta były pretekstem do pracy.

Pamiętam pierwszy raz, kiedy powiedziałam „nie”.

– Pani Halino, musimy zostać w domu – tłumaczyłam nieśmiało przez telefon. – Mamy remont łazienki, hydraulik przychodzi w sobotę.

– Remont? – prychnęła teściowa. – Remont poczeka! A ziemniaki same się nie wykopią!

Paweł próbował mnie bronić:

– Mamo, naprawdę nie możemy…

– Nie możesz? Ty nie możesz?! – krzyczała przez słuchawkę. – To ja cię wychowałam! To ja ci dałam wszystko! Teraz twoja kolej!

Po tej rozmowie płakałam pół nocy. Czułam się winna i bezradna. Paweł był rozdarty między mną a matką. Widziałam, jak cierpi.

Z czasem było tylko gorzej. Każdy weekend zaczynał się od telefonów i pretensji.

– Magda! – dzwoniła teściowa już w piątek wieczorem. – Przywieźcie mi ziemię z miasta, bo tu taka licha! I nie zapomnijcie o farbie do płotu!

Kiedy raz nie odebraliśmy telefonu, zadzwoniła do mojej mamy:

– Pani córka chyba zapomniała, co to znaczy rodzina! – usłyszała mama.

Mama była w szoku.

– Madziu, co się dzieje? – zapytała mnie potem cicho.

– Mamo… ja już nie daję rady…

W pracy zaczęłam popełniać błędy. Szefowa wezwała mnie na rozmowę:

– Magda, jesteś rozkojarzona. Coś się stało?

Nie umiałam jej odpowiedzieć. Jak powiedzieć komuś obcemu, że dorosła kobieta boi się własnej teściowej?

W końcu Paweł postanowił porozmawiać z ojcem.

– Tato… mama nas wykorzystuje. Nie mamy czasu dla siebie…

Teść tylko westchnął:

– Synu… z twoją matką nie wygrasz.

Wiedziałam już wtedy, że musimy coś zmienić. Ale jak postawić granicę komuś tak bliskiemu?

Pewnej soboty Paweł wrócił z pracy późno. Był zmęczony i rozdrażniony.

– Nie jadę jutro do mamy – powiedział stanowczo.

– Ale ona już dzwoniła trzy razy…

– Nie jadę! – podniósł głos pierwszy raz od lat.

W nocy zadzwoniła teściowa.

– Pawle! Co ty sobie wyobrażasz?!

– Mamo… musimy odpocząć. Jesteśmy zmęczeni.

– Zmęczeni?! Ja całe życie pracuję i nie narzekam!

Rozłączył się bez słowa.

Następnego dnia rano usłyszeliśmy dzwonek do drzwi. Stała przed nimi pani Halina z walizką.

– Skoro wy nie możecie przyjechać do mnie, to ja przyjadę do was! – oznajmiła triumfalnie.

Zamarliśmy. Przez dwa dni mieszkała u nas, komentując wszystko: „Tu macie kurz pod kanapą!”, „Kto tak gotuje rosół?”, „Paweł, dlaczego nie naprawiłeś cieknącego kranu?”

Czułam się jak intruz we własnym domu.

Po jej wyjeździe Paweł był blady ze złości.

– Magda… ja już nie mogę…

Zaczęliśmy się kłócić. O nią, o siebie, o przyszłość.

– Może powinniśmy wyjechać za granicę? – rzuciłam w rozpaczy.

– Ucieczka niczego nie rozwiąże – odpowiedział smutno.

Wtedy zadzwoniła moja siostra Ania:

– Madzia… słyszałam od mamy o waszych problemach. Może przyjedziecie do nas na weekend? Odpoczniecie…

Pojechaliśmy do niej do Krakowa. Przez dwa dni nikt niczego od nas nie chciał. Siedzieliśmy na balkonie z kawą i patrzyliśmy na dzieci Ani bawiące się w ogrodzie. Płakałam ze wzruszenia i ulgi.

W drodze powrotnej Paweł powiedział:

– Musimy postawić granicę mamie. Inaczej nigdy nie będziemy szczęśliwi.

Napisał do niej długi list. Wyjaśnił wszystko: że ją kocha, ale musi żyć własnym życiem; że pomoc powinna być dobrowolna; że szantaż emocjonalny niszczy rodzinę.

Odpisała krótko:

„Skoro tak bardzo chcecie być samodzielni, to radźcie sobie sami.”

Przez miesiąc nie odezwała się ani razu. Było mi przykro i lżej jednocześnie.

W końcu zadzwoniła:

– Pawle… Magdo… może przyjedziecie na obiad? Tylko na obiad…

Pojechaliśmy. Było inaczej niż zwykle – mniej rozkazów, więcej rozmowy. Zrozumiała? Nie wiem. Ale przynajmniej spróbowała.

Dziś wiem jedno: jeśli sami nie zawalczymy o swoje życie i szczęście, nikt tego za nas nie zrobi. Czy naprawdę trzeba aż tylu łez i konfliktów, żeby rodzina nauczyła się szanować nasze granice? Jak wy radzicie sobie z podobnymi sytuacjami?