Nieistniejąca rodzina: Historia, która boli do dziś

Telefon zadzwonił o szóstej rano, zanim jeszcze słońce przebiło się przez brudne okna mojego mieszkania na Pradze. Zerwałam się z łóżka, serce waliło mi jak młot. To musiała być mama – tylko ona potrafiła dzwonić o takiej porze, jakby czas dla niej nie istniał.

– Karolina, musisz przyjechać do domu – usłyszałam jej głos, szorstki i spięty. – Twój ojciec jest w szpitalu. Lekarze mówią, że to poważne.

Zanim zdążyłam odpowiedzieć, dodała jeszcze ciszej:

– I nie przyjeżdżaj sama. Przywieź ze sobą Maćka.

Maciek – mój syn, student informatyki na Politechnice Warszawskiej. Chłopak, którego wychowałam sama, bo rodzina odwróciła się ode mnie, kiedy miałam dziewiętnaście lat i wróciłam do domu z brzuchem. Ojciec wtedy powiedział:

– Wstyd przyniosłaś na nasz dom. Nie chcę cię tu widzieć.

Mama płakała, ale nie stanęła po mojej stronie. Zabrałam więc torbę i wyjechałam do Warszawy. Przez lata nie dzwonili, nie pytali, czy żyję. Nawet kiedy Maciek był chory na zapalenie płuc i leżał w szpitalu przez dwa tygodnie – byłam sama. Pracowałam na dwa etaty: rano sprzątałam biura na Mokotowie, wieczorem dorabiałam jako kasjerka w Biedronce. Czasem miałam wrażenie, że już nie dam rady.

A teraz nagle jestem potrzebna? Bo ojciec chory? Bo Maciek jest dorosły i może oddać krew?

Wsiadłam w pociąg do rodzinnego Radomia z duszą na ramieniu. Maciek siedział obok mnie, słuchawki w uszach, zamknięty w swoim świecie. Patrzyłam na niego ukradkiem – wysoki, chudy jak szczapa, z wiecznie rozczochranymi włosami. Był moją dumą i jedynym powodem, dla którego nie poddałam się przez te wszystkie lata.

W domu rodzinnym czekała na nas mama. Wyglądała starzej niż pamiętałam – włosy siwe, twarz poorana zmarszczkami.

– Karolina… – zaczęła niepewnie.

– Po co mnie wołaliście? – przerwałam jej ostro.

– Ojciec… on…

– Przecież wyrzucił mnie z domu! – głos mi się załamał. – Przez dwadzieścia lat nie odezwał się ani słowem!

Mama spuściła wzrok.

– Teraz jest inaczej. Potrzebuje cię.

W szpitalu ojciec leżał pod kroplówką. Był cieniem człowieka, którego pamiętałam z dzieciństwa – tego, który krzyczał na mnie za każdą trójkę w dzienniku i bił pasem za „pyskowanie”.

– Karolina… – wychrypiał. – Przepraszam.

Nie odpowiedziałam. Stałam jak skamieniała. Maciek patrzył na dziadka z chłodną ciekawością.

– To jest twój wnuk – powiedziałam cicho.

Ojciec spojrzał na Maćka i łzy popłynęły mu po policzkach.

– Zmarnowałem wszystko…

Wyszłam z sali bez słowa. Mama pobiegła za mną.

– Karolina! On naprawdę żałuje!

Odwróciłam się do niej z goryczą:

– A gdzie byliście, kiedy ja płakałam po nocach? Kiedy nie miałam co jeść? Kiedy Maciek miał czterdzieści stopni gorączki i błagałam o pomoc?

Mama zaczęła płakać.

– Bałam się twojego ojca…

– A ja bałam się was wszystkich!

Przez kolejne dni mieszkałam w starym pokoju z dzieciństwa. Ściany były takie same – żółte od nikotyny ojca, z plakatami zespołów, których już nikt nie słucha. Maciek spał na wersalce w salonie. Wieczorami słyszałam przez cienkie ściany kłótnie rodziców:

– To twoja wina! – krzyczała mama. – Gdybyś wtedy nie wyrzucił Karoliny…

– Zamknij się! – warczał ojciec. – Myślisz, że mi z tym dobrze?

Czułam się jak intruz we własnym domu.

Na pogrzebie ojca (umarł po tygodniu) przyszli wszyscy krewni: ciotka Jadwiga z Puław, wujek Stefan z żoną i kuzynką Martą. Wszyscy składali mi kondolencje, jakby przez te lata nic się nie stało.

– Karolinko, taka jesteś dzielna… – mówiła ciotka Jadwiga, ściskając mnie za rękę.

– Szkoda tylko, że nikt nie był dzielny wtedy, kiedy tego potrzebowałam – odpowiedziałam chłodno.

Po pogrzebie usiedliśmy przy stole. Mama podała rosół i schabowe – jak za dawnych lat. Rozmowa zeszła na Maćka.

– A gdzie on studiuje? – zapytała kuzynka Marta.

– W Warszawie. Informatyka.

– Ooo! To może byś mi pomógł z komputerem? Bo mi się coś zawiesza…

Maciek spojrzał na mnie pytająco.

– Nie musisz nikomu pomagać – powiedziałam stanowczo.

Wujek Stefan odchrząknął:

– Karolina… może byś częściej wpadała do mamy? Teraz będzie sama…

Popatrzyłam na niego z niedowierzaniem.

– Przez dwadzieścia lat nikt się mną nie interesował! Teraz mam rzucić wszystko i wracać?

Zapadła niezręczna cisza.

Po powrocie do Warszawy długo nie mogłam dojść do siebie. Mama dzwoniła codziennie:

– Karolinko, może przyjedziesz na święta?

Zawsze odpowiadałam wymijająco. Czułam żal i pustkę. Próbowałam rozmawiać o tym z Maćkiem:

– Synku… czy ty czujesz się częścią tej rodziny?

Wzruszył ramionami:

– Nie znam ich. Ty jesteś moją rodziną.

Pewnego dnia dostałam list od mamy. Pisała:

„Karolino,
Wiem, że zawiodłam cię jako matka. Nie mogę cofnąć czasu. Ale bardzo cię kocham i chciałabym naprawić to, co się da. Proszę, daj mi szansę.”

Czy potrafię wybaczyć? Czy można odbudować coś, co nigdy naprawdę nie istniało? Czasem patrzę na Maćka i myślę: czy lepiej żyć bez rodziny niż z rodziną, która rani?

A wy? Czy wybaczylibyście komuś takiemu? Czy można odbudować więzi po tylu latach ciszy?