Nieoczekiwani lokatorzy i działkowe szczęście – historia o tym, jak przypadek potrafi wywrócić życie do góry nogami
Drzwi zatrzasnęły się za mną z hukiem, a echo tego dźwięku odbiło się od pustych ścian mojego mieszkania na warszawskim Ursynowie. Stałam przez chwilę w przedpokoju, z kluczami w dłoni, czując jak samotność ściska mi gardło. Od śmierci mojego męża, Zbyszka, minęły już dwa lata, ale ból nie zelżał ani trochę. Córka, Justyna, mieszkała z rodziną w Poznaniu i odwiedzała mnie rzadko – zawsze tłumaczyła się pracą, dziećmi, korkami na trasie S8. Wieczorami siadałam przy kuchennym stole, patrzyłam na stare zdjęcia i zastanawiałam się, czy jeszcze kiedyś poczuję się potrzebna.
Telefon zadzwonił niespodziewanie w środku marcowego popołudnia. – Mamo, mam do ciebie ogromną prośbę – zaczęła Justyna bez zbędnych wstępów. – Moja koleżanka z pracy, Ania, została właśnie wyrzucona z mieszkania przez właściciela. Ma dwójkę dzieci i nie ma gdzie się podziać. Czy mogłabyś ją przyjąć na jakiś czas?
Zamarłam. Obca kobieta z dziećmi w moim domu? Przecież ledwo radzę sobie z własnym smutkiem! Ale głos córki był błagalny. – Proszę cię, mamo. Ona jest naprawdę w porządku. Tylko na chwilę, dopóki nie znajdzie czegoś swojego.
Zgodziłam się. Zawsze byłam miękka dla Justyny.
Już następnego dnia Ania pojawiła się pod moimi drzwiami z dwiema walizkami i dwójką dzieci: siedmioletnią Mają i czteroletnim Olkiem. Była wyraźnie zmęczona, podkrążone oczy zdradzały nieprzespaną noc. – Dzień dobry pani Barbaro – powiedziała cicho. – Bardzo dziękuję za pomoc.
Przez pierwsze dni starałam się być uprzejma, choć czułam się jak intruz we własnym domu. Dzieci biegały po pokojach, rozrzucały zabawki, a Ania gotowała obiady, które pachniały zupełnie inaczej niż te Zbyszka. Wieczorami słyszałam jej cichy płacz przez cienką ścianę.
Pewnego wieczoru usiadłam z nią przy stole. – Aniu, jak długo zamierzasz zostać? – zapytałam ostrożnie.
Spojrzała na mnie z rezygnacją. – Nie wiem… Szukam czegoś, ale ceny są kosmiczne. Pracuję na pół etatu w szkole językowej…
Westchnęłam ciężko. – Rozumiem. Ale ja też mam swoje życie. Potrzebuję spokoju.
Wtedy wydarzyło się coś nieoczekiwanego. Maja zachorowała na ospę i przez tydzień cała trójka była uziemiona w mieszkaniu. Pomagałam Ani jak mogłam: gotowałam rosół, robiłam zakupy, czytałam bajki Olkowi. Zaczęłam dostrzegać w tej kobiecie nie tylko problem, ale i człowieka – zmęczoną matkę, która walczy o każdy dzień.
Któregoś ranka zadzwoniła Justyna.
– Mamo, może powinnaś pomyśleć o czymś dla siebie? Może działka? Wiesz, taki ogródek działkowy pod Warszawą? Mogłabyś tam odpocząć od tego wszystkiego.
Początkowo uznałam to za absurdalny pomysł. Ja? Na działce? Przecież nawet nie odróżniam pelargonii od petunii! Ale Ania podchwyciła temat.
– Pani Barbaro, to świetny pomysł! Dzieci miałyby gdzie biegać, a pani trochę ciszy.
I tak znalazłyśmy ogłoszenie o małym domku na ROD „Słonecznik” w Piasecznie. Pojechałyśmy obejrzeć go razem z dziećmi. Domek był stary, ale miał duszę: skrzypiące schody, zapach wilgoci i ogród pełen chwastów.
– Tu można zacząć od nowa – powiedziała Ania z nadzieją w głosie.
Zdecydowałam się kupić działkę. Przeznaczyłam na to część oszczędności po Zbyszku. Przez kolejne tygodnie remontowałyśmy domek razem: malowałyśmy ściany, sadziłyśmy pomidory i ogórki. Dzieci pomagały jak mogły – Olek podlewał wszystko wodą (łącznie z moimi kapciami), a Maja uczyła mnie rozpoznawać kwiaty.
Wkrótce pojawił się pierwszy konflikt. Ania zaczęła coraz częściej znikać wieczorami.
– Muszę dorobić na korepetycjach – tłumaczyła się.
Ale wracała późno, czasem po północy. Dzieci zostawały ze mną.
Pewnego wieczoru zadzwonił do mnie jej były mąż.
– Pani Barbaro, czy Ania jest w domu? Bo dzieci do mnie dzwonią i płaczą…
Zrobiło mi się przykro i wściekle zarazem.
Kiedy Ania wróciła tej nocy, czekałam na nią w kuchni.
– Nie możesz zostawiać dzieci na mojej głowie! Ja już swoje wychowałam!
Ania wybuchła płaczem:
– Przepraszam… Nie mam wyjścia…
Następnego dnia rano dzieci były ciche i przestraszone. Postanowiłam porozmawiać z Justyną.
– Mamo, może powinniście ustalić jakieś zasady? – doradziła córka.
Usiadłyśmy z Anią przy stole i spisałyśmy plan: podział obowiązków, godziny powrotów, wspólne posiłki.
Wydawało się, że wszystko wraca do normy… aż do dnia, gdy na działce pojawił się brat Ani – Tomek. Przystojny czterdziestolatek z brodą i szerokim uśmiechem.
– Cześć! Słyszałem, że tu teraz rządzicie! – zażartował.
Przywiózł skrzynkę truskawek i zaprosił nas na ognisko.
Od tamtej pory zaczął bywać coraz częściej. Pomagał przy naprawach dachu, uczył Olka grać w piłkę i… coraz częściej zaglądał do mnie na kawę.
Ania patrzyła na nas podejrzliwie.
Pewnego wieczoru wybuchła:
– Pani Barbaro! Proszę uważać! Tomek zawsze miał słabość do starszych kobiet!
Zatkało mnie.
– Co ty insynuujesz?!
– Po prostu… nie chcę kolejnych problemów!
Przez kilka dni panowała napięta atmosfera. Tomek próbował żartować:
– Co wy tu knujecie beze mnie?
Ale ja czułam się skrępowana i zraniona podejrzeniami Ani.
W końcu przyszedł dzień wielkiego grillowania dla wszystkich działkowców. Tomek przyniósł gitarę i śpiewał stare piosenki Starego Dobrego Małżeństwa. Dzieci biegały po ogrodzie, a ja poczułam coś dziwnego… radość? Spokój?
Po imprezie Tomek został pomóc mi sprzątać.
– Wiesz… – zaczął niepewnie – Może byśmy kiedyś pojechali razem nad morze?
Zaskoczył mnie tym pytaniem tak bardzo, że aż upuściłam talerz.
– Nad morze? Ja?
– Czemu nie? Życie jest krótkie…
Ania patrzyła na nas z ukosa przez kilka dni. W końcu przyszła do mnie wieczorem:
– Przepraszam za tamto… Po prostu boję się o dzieci i o siebie…
Objęłam ją bez słowa.
Lato minęło szybko. Działka stała się naszym azylem: miejscem śmiechu dzieci, zapachu świeżych pomidorów i rozmów do późnej nocy przy herbacie z malinami.
Ania znalazła pracę na cały etat i wynajęła kawalerkę niedaleko Piaseczna. Dzieci odwiedzały mnie regularnie – „Babciu Basiu!” wołały radośnie (choć nie byłam ich babcią).
Tomek coraz częściej zostawał na noc…
Któregoś wrześniowego wieczoru usiedliśmy razem na werandzie domku.
– Wiesz co? – powiedział cicho – Gdyby nie ten przypadek… nigdy byśmy się nie poznali.
Patrzyłam na niego długo.
– Myślisz czasem o tym, jak jedno „tak” może zmienić całe życie?
On tylko uśmiechnął się szeroko i ujął moją dłoń.
Dziś wiem jedno: czasem największe szczęście przychodzi wtedy, gdy wydaje nam się, że wszystko już stracone. Czy Wy też mieliście w życiu taki moment zwrotny? Czy potrafilibyście otworzyć drzwi obcym ludziom… i własnemu sercu?