Nowe życie, stara samotność: Gdy własna córka zamyka drzwi przed matką

Wszystko zaczęło się w sobotę, kiedy usłyszałam trzask drzwi i krzyk mojej córki: — Mamo, jak mogłaś?! — Jej głos rozbrzmiewał w całym mieszkaniu, a ja stałam w przedpokoju z walizką w dłoni, gotowa wyjechać na weekend z Markiem. — Co się stało, Aniu? — zapytałam, próbując zachować spokój. — Nie wierzę, że zostawiasz Zosię dla jakiegoś faceta! — wykrzyczała, a jej twarz była czerwona ze złości.

Mam na imię Barbara. Mam 62 lata i przez większość życia byłam tylko czyjąś matką, żoną, babcią. Nigdy nie byłam po prostu sobą. Kiedy Ania przyszła na świat, miałam 24 lata i świat wydawał się prosty: dom, praca w bibliotece, mąż. Ale życie szybko pokazało mi swoje pazury. Mój mąż, Andrzej, zginął tragicznie w wypadku samochodowym, gdy Ania miała zaledwie cztery lata. Z dnia na dzień zostałam sama z dzieckiem i kredytem na mieszkanie w bloku na warszawskim Ursynowie.

Nie miałam nikogo do pomocy. Moja matka mieszkała w Białymstoku i sama ledwo wiązała koniec z końcem. Pracowałam na dwa etaty: rano w bibliotece, wieczorami sprzątałam klatki schodowe w sąsiednich blokach. Ania często zostawała sama lub u sąsiadki, pani Haliny. Były dni, kiedy wracałam do domu tak zmęczona, że zasypiałam przy stole z głową na zeszytach Ani.

Kiedy Ania dorosła i poszła na studia, myślałam, że wreszcie odpocznę. Ale wtedy pojawiła się Zosia — moja wnuczka. Ania była wtedy sama, jej partner wyjechał do Anglii i słuch po nim zaginął. Znowu byłam potrzebna: odbierałam Zosię z przedszkola, gotowałam obiady, siedziałam z nią nocami podczas chorób. Przez lata nie miałam nawet czasu pomyśleć o sobie.

Aż do zeszłego roku.

Poznałam Marka przypadkiem — na działkach pod Warszawą. Pomagał sąsiadce naprawić płot i zaprosił mnie na kawę. Był wdowcem, miał dorosłego syna w Gdańsku i psa o imieniu Borys. Rozmawialiśmy godzinami o wszystkim: o książkach, podróżach, samotności. Po raz pierwszy od lat ktoś patrzył na mnie jak na kobietę, nie tylko matkę czy babcię.

Zaczęliśmy się spotykać. Najpierw ukradkiem — nie chciałam robić zamieszania w rodzinie. Ale Marek był uparty: — Basiu, masz prawo do szczęścia — powtarzał mi. — Nie jesteś tylko dodatkiem do czyjegoś życia.

W końcu powiedziałam Ani o Marku. Myślałam naiwnie, że się ucieszy. Zamiast tego zobaczyłam w jej oczach coś dziwnego: rozczarowanie? Złość? Może strach? — Mamo, ty chyba żartujesz! W tym wieku? — rzuciła ironicznie. — A co ze mną? Co z Zosią?

Próbowałam tłumaczyć: — Aniu, całe życie byłam dla was. Chcę teraz trochę czasu dla siebie…

— Dla siebie?! — przerwała mi ostro. — Ty jesteś egoistką! Zosia cię potrzebuje! Ja cię potrzebuję!

Od tamtej pory wszystko się zmieniło. Ania zaczęła ograniczać moje kontakty z wnuczką. Najpierw tłumaczyła się zajęciami Zosi, potem nagle przestała odbierać telefony. Kiedy próbowałam przyjść bez zapowiedzi, nie otwierała drzwi.

Pewnego dnia zadzwoniła do mnie wieczorem:

— Mamo… musimy ustalić zasady. Nie chcę, żebyś widywała Zosię bez mojej zgody.

— Ale dlaczego? Co się stało?

— Bo nie wiem już, czy mogę ci ufać! Zachowujesz się… dziwnie! Jakbyś oszalała na punkcie tego faceta!

Poczułam się jakby ktoś wyrwał mi serce. Przez kilka dni nie wychodziłam z domu. Marek dzwonił codziennie:

— Basiu, nie możesz pozwolić im sobą pomiatać! Masz prawo do własnego życia!

Ale ja czułam tylko pustkę i ból.

Wkrótce przyszły święta Bożego Narodzenia. Zawsze spędzałyśmy je razem: ja piekłam makowiec, Ania lepiła pierogi z Zosią. W tym roku dostałam tylko SMS-a: „Nie przychodź. Zosia jest przeziębiona.”

Siedziałam sama przy stole nakrytym dla trzech osób i płakałam jak dziecko.

Po świętach postanowiłam zawalczyć o siebie. Pojechałam do Ani bez zapowiedzi. Otworzyła mi drzwi tylko na łańcuszku.

— Czego chcesz? — zapytała chłodno.

— Chcę zobaczyć Zosię.

— Nie dzisiaj.

— Aniu…

— Mamo! Ty naprawdę jesteś jakaś inna! Może powinnaś porozmawiać z kimś… specjalistą?

— Uważasz mnie za wariatkę? Bo chcę być szczęśliwa?

— Nie wiem już, co myśleć…

Zatrzasnęła drzwi.

Od tamtej pory widuję Zosię tylko przypadkiem — na placu zabaw przez płot albo gdy mijamy się na ulicy. Czasem macha mi ręką i woła: „Babciu!”, ale Ania natychmiast ją odciąga.

Marek jest przy mnie cały czas. Próbuje mnie pocieszać:

— Może Ania musi dorosnąć do twojego szczęścia? Może boi się stracić ciebie?

Ale ja czuję się rozdarta między dwoma światami: jednym, który daje mi radość i nadzieję na resztę życia… i drugim — tym starym światem obowiązków i poświęcenia.

Czasem budzę się w nocy i pytam siebie: Czy naprawdę jestem egoistką? Czy matka ma prawo być szczęśliwa kosztem dziecka? A może to dzieci czasem muszą dorosnąć do tego, że ich rodzice też są ludźmi?

Czy wy też kiedyś musieliście wybierać między własnym szczęściem a oczekiwaniami bliskich? Jak poradzić sobie z poczuciem winy i samotnością? Czekam na wasze historie…