Spóźnione macierzyństwo: Wiosna, która rozdarła moje serce

Wiosna przyszła nagle, z hukiem ptasich skrzydeł i zapachem ziemi, która dopiero co zrzuciła z siebie ciężar śniegu. Stałam przy kuchennym oknie, patrząc na rozkwitające forsycje, kiedy zadzwonił telefon. – Pani Elżbieto? – usłyszałam głos pielęgniarki. – Proszę przyjechać do szpitala. To pilne.

Wiedziałam już wtedy, że coś się stało z moją córką. Z Zosią. Moim późnym dzieckiem, które przyszło na świat, gdy miałam czterdzieści dwa lata i wszyscy wokół pukali się w czoło: „Po co ci to, Elka? Masz już dorosłego syna, męża na karku i kredyt na mieszkanie w bloku. Chcesz zaczynać wszystko od nowa?”

Ale ja chciałam. Chciałam, bo czułam się pusta. Syn, Michał, wyprowadził się do Wrocławia na studia i rzadko dzwonił. Mąż, Andrzej, coraz częściej wracał późno z pracy i coraz mniej było w nim czułości. Dom był cichy jak grób. Kiedy dowiedziałam się o ciąży, poczułam się jakby ktoś podarował mi drugą młodość. Tylko Andrzej nie podzielał mojego entuzjazmu.

– Oszalałaś? – krzyczał tamtego wieczoru, kiedy pokazałam mu test ciążowy. – Przecież my już swoje wychowaliśmy! Chcesz być babcią dla własnego dziecka?

– To nasze dziecko! – odpowiedziałam drżącym głosem.

– Twoje – rzucił przez zaciśnięte zęby i wyszedł trzaskając drzwiami.

Przez całą ciążę czułam się samotna. Mama nie żyła od lat, siostra mieszkała w Niemczech i kontaktowałyśmy się tylko przez święta. Michał był zajęty swoim życiem. Tylko ja i Zosia – ona pod moim sercem, ja z narastającym lękiem o przyszłość.

Poród był trudny. Lekarze ostrzegali mnie: „Pani Elżbieto, jest pani w grupie ryzyka. Dziecko może mieć komplikacje.” Ale Zosia urodziła się zdrowa – przynajmniej tak mi się wydawało przez pierwsze tygodnie.

Potem zaczęły się problemy: płacz bez powodu, bezsenność, ataki duszności. Lekarze rozkładali ręce. Andrzej coraz częściej znikał z domu na całe noce.

– To przez ciebie! – wykrzyczał mi w twarz pewnego ranka. – Gdyby nie ta twoja zachcianka na starość…

Nie miałam już siły walczyć. Zosia była wszystkim, co mi zostało. Ale kiedy miała pół roku, trafiła do szpitala z ciężkim zapaleniem płuc. Leżałam przy jej łóżeczku dzień i noc, modląc się o cud.

Pewnej nocy przyszedł lekarz. – Musimy ją przewieźć do Warszawy na specjalistyczny oddział – powiedział cicho. – Proszę przygotować się na najgorsze.

Andrzej nie przyjechał nawet do szpitala. Michał zadzwonił raz: „Mamo, trzymaj się.”

W Warszawie lekarze walczyli o życie Zosi przez dwa tygodnie. Ja spałam na krześle pod jej salą, nie jadłam, nie myłam się. Pewnego ranka obudziła mnie pielęgniarka.

– Pani Elżbieto…

Nie musiała nic mówić. Wiedziałam.

Zosia zmarła 14 kwietnia o 4:17 nad ranem.

Pogrzeb był cichy. Przyszła tylko sąsiadka z naprzeciwka i ksiądz z parafii. Andrzej stał z boku, nie patrzył mi w oczy. Michał przyjechał na chwilę i zaraz wrócił do Wrocławia.

Po pogrzebie dom stał się jeszcze bardziej pusty niż wcześniej. Andrzej wyprowadził się do kochanki kilka miesięcy później. Michał przestał dzwonić zupełnie.

Zostałam sama ze swoim żalem i poczuciem winy.

Przez kolejne lata żyłam jak cień człowieka. Pracowałam w bibliotece miejskiej, wracałam do pustego mieszkania i patrzyłam na zdjęcie Zosi stojące na komodzie obok świeczki. Każda wiosna bolała bardziej niż poprzednia.

Aż pewnego dnia usłyszałam plotkę od sąsiadki: „Wiesz, Elka… Podobno twoja Zosia żyje.”

Zamarłam.

– Co ty mówisz? – wyszeptałam.

– No bo ta pielęgniarka… ta sama co wtedy była przy tobie… Ona mówiła komuś w sklepie, że dziecko oddali do adopcji! Że była jakaś decyzja…

Zaczęło mi bić serce jak oszalałe.

Przez całą noc przewracałam się w łóżku. Przypominałam sobie tamten dzień w szpitalu: lekarz mówi coś o stanie krytycznym… potem podpisuję jakieś papiery… pielęgniarka prowadzi mnie do pokoju lekarskiego…

Czy mogłam być tak załamana, że nie wiedziałam co podpisuję?

Następnego dnia pojechałam do szpitala w Warszawie.

– Przepraszam, szukam informacji o mojej córce… Zofia Kaczmarek… urodzona 14 października 2012 roku…

Recepcjonistka spojrzała na mnie z litością.

– Proszę poczekać.

Czekałam godzinę. Dwie. W końcu przyszła starsza kobieta w fartuchu lekarskim.

– Pani Elżbieto… Proszę ze mną.

Weszłyśmy do gabinetu.

– Pani córka została przekazana do adopcji – powiedziała cicho. – Była pani w bardzo złym stanie psychicznym po śmierci dziecka… Lekarze uznali, że nie jest pani zdolna do opieki…

– Ale ja nigdy nie wyraziłam zgody! – krzyknęłam rozpaczliwie.

– Jest podpis pod dokumentami…

Zalałam się łzami.

Przez kolejne tygodnie próbowałam dotrzeć do prawdy. Pisałam pisma do sądu rodzinnego, prosiłam o pomoc znajomych prawników. Bez skutku.

W końcu dowiedziałam się tylko tyle: Zosia została adoptowana przez rodzinę z Poznania. Nic więcej nie mogłam zrobić.

Każda wiosna bolała jeszcze bardziej niż poprzednia. Patrzyłam na dzieci sąsiadów bawiące się pod blokiem i wyobrażałam sobie Zosię: czy ma długie włosy? Czy lubi czytać książki? Czy wie, że gdzieś tam jest matka, która nigdy jej nie zapomniała?

Czasem śni mi się jej twarz – niewyraźna, zamglona łzami.

Michał nigdy nie zapytał mnie o siostrę. Andrzej przestał istnieć w moim życiu zupełnie.

Dziś mam sześćdziesiąt lat i coraz częściej myślę o śmierci. Ale jeszcze bardziej myślę o tym jednym pytaniu:

Czy można naprawić grzech matki? Czy jeśli kiedyś spotkam Zosię na ulicy – spojrzymy sobie w oczy i poznamy się bez słów?

A może są winy, których nie da się odkupić?

Co wy byście zrobili na moim miejscu? Czy powinnam dalej szukać córki? Czy lepiej pozwolić jej żyć swoim życiem bez mojej obecności?