Sprzedać spokojne życie za wygodę dziecka? Historia rodziny Majewskich
Wszystko zaczęło się w sobotę rano, kiedy jeszcze w szlafroku stałam przy kuchennym oknie i patrzyłam na ogród. Mój mąż, Roman, krzątał się przy ekspresie do kawy. Wtedy zadzwonił telefon. „Mamo, musimy porozmawiać. Przyjedziemy z Olą za godzinę” – głos naszego syna, Pawła, był napięty jak nigdy. Przez chwilę miałam wrażenie, że zaraz usłyszę najgorsze. I miałam rację.
Godzinę później siedzieliśmy wszyscy przy stole. Ola nerwowo mieszała herbatę, Paweł patrzył gdzieś w bok. „Mamo, tato…” – zaczął – „Nie damy rady dalej wynajmować mieszkania. Ceny poszły w górę, Ola jest w ciąży. Potrzebujemy własnego kąta”.
Roman spojrzał na mnie z niepokojem. Przez chwilę nikt się nie odzywał. W końcu zapytałam: „Paweł, co chcesz przez to powiedzieć?”.
Syn odetchnął ciężko. „Chcielibyśmy… żebyście sprzedali dom i kupili nam mieszkanie w Warszawie. Wy możecie przecież zamieszkać u babci na wsi albo wynająć coś mniejszego. Nam naprawdę jest ciężko”.
Poczułam, jakby ktoś wylał na mnie wiadro lodowatej wody. Ten dom to całe nasze życie – ogród, w którym sadziłam tulipany, kuchnia, gdzie piekłam Pawłowi urodzinowe torty, pokój Romana z jego książkami. Wszystko miało zniknąć, bo syn chce wygodniej żyć?
Roman milczał długo. W końcu powiedział: „Paweł, to nie jest takie proste. My też mamy swoje lata. Tu mamy wszystko…”
Ola zaczęła płakać. „Nie rozumiecie? Ja nie mam siły już się martwić! Każdego dnia boję się o jutro!”.
Paweł spojrzał na mnie z wyrzutem: „Mamo, zawsze mówiłaś, że rodzina jest najważniejsza. Teraz możesz nam pomóc i… nie chcesz?”.
Nie spałam tej nocy. Roman przewracał się z boku na bok. W końcu wyszeptał: „Zosiu, co robimy?”.
Przez kolejne dni atmosfera była napięta jak struna. Paweł dzwonił codziennie: „I co postanowiliście?”. Ola przestała odbierać moje telefony.
W pracy nie mogłam się skupić. Koleżanka z biura, Iwona, zauważyła mój stan:
– Coś się stało?
– Syn chce, żebyśmy sprzedali dom i kupili im mieszkanie – wyznałam drżącym głosem.
Iwona pokręciła głową: – U nas było podobnie. Oddaliśmy wszystko córce i teraz żałuję. Ona ma swoje życie, a my zostaliśmy sami w kawalerce na Pradze.
Wieczorem usiedliśmy z Romanem przy stole.
– Może powinniśmy im pomóc? – zaczął niepewnie.
– Ale co z nami? Gdzie pójdziemy? To nasz dom! – odpowiedziałam ostro.
– Zosia… to nasz jedyny syn.
Wtedy zadzwoniła moja siostra, Teresa:
– Zosiu, nie rób tego! Dzieci muszą same sobie radzić! Ty całe życie wszystko im dawałaś! Kiedy pomyślisz o sobie?
Ale Paweł nie dawał za wygraną. Przyszedł któregoś dnia sam i rzucił:
– Jeśli mi nie pomożecie, będziemy musieli wrócić do Oli rodziców do Garwolina. Tam nie ma pracy! Ola płacze całe noce!
– Paweł… – zaczęłam łagodnie – My też mamy prawo do spokoju.
– Spokój? A ja mam patrzeć jak moja rodzina się rozpada?
Roman był coraz bardziej przygaszony. Zaczął mówić mniej, zamykał się w swoim pokoju. Ja płakałam po nocach.
W końcu podjęliśmy decyzję: sprzedamy dom i kupimy im mieszkanie dwupokojowe na Ursynowie, a sobie wynajmiemy małą kawalerkę na obrzeżach miasta.
Kiedy powiedzieliśmy o tym Pawłowi i Oli, rzucili mi się na szyję ze łzami w oczach:
– Mamo! Dziękujemy! Jesteście najlepsi!
Ale już wtedy czułam pustkę.
Przeprowadzka była koszmarem. Każdy karton to była kolejna rana – zdjęcia z wakacji nad morzem, stare zeszyty Pawła z podstawówki, porcelanowa filiżanka po mojej mamie.
Nowe życie w kawalerce okazało się szare i ciche. Roman coraz częściej narzekał na bóle pleców od kanapy rozkładanej na noc. Ja tęskniłam za ogrodem i sąsiadkami.
Paweł i Ola byli szczęśliwi przez kilka miesięcy. Urodziła się wnuczka – Hania. Przez chwilę znów poczułam radość.
Ale potem zaczęły się telefony:
– Mamo, możesz przyjechać popilnować Hani? Ola wraca do pracy.
– Mamo, zostaniesz u nas na noc? Musimy wyjechać na weekend.
Byłam coraz bardziej zmęczona. Roman zaczął mieć pretensje:
– Zosiu, my już nie mamy życia! Jesteśmy niańkami na telefon!
Pewnego dnia zadzwoniła Ola:
– Pani Zofio, może byście się przeprowadzili bliżej nas? Tak byłoby wygodniej dla wszystkich…
Poczułam bunt:
– A może wy spróbujecie sami sobie radzić?
Ola obraziła się śmiertelnie i przez tydzień nie odbierała telefonu.
Paweł przyszedł wieczorem:
– Mamo, czemu jesteś taka? Przecież zawsze byłaś dla nas dobra!
– Bo już nie mam siły! Oddałam wam wszystko! Nawet siebie!
Wyszedł trzaskając drzwiami.
Roman zachorował – zawał serca. W szpitalu odwiedziła nas tylko Hania z przedszkola i Paweł na chwilę przed pracą. Ola napisała SMS-a: „Dużo zdrowia”.
Leżałam tej nocy sama w kawalerce i myślałam: czy naprawdę o to chodziło? Czy oddając wszystko dziecku, można jeszcze być szczęśliwym?
Dziś Roman powoli dochodzi do siebie. Ja coraz częściej myślę o tym domu pod Warszawą i o tym życiu, które oddałam dla wygody dziecka.
Czy rodzic powinien poświęcić wszystko dla dziecka? Czy są granice miłości? A może czasem trzeba powiedzieć „dość” i zadbać o siebie? Co wy byście zrobili na moim miejscu?