Syn zbudował swoją rodzinę, a dla mnie zabrakło w niej miejsca – historia Zofii z Torunia
Wszystko zaczęło się w Wielką Sobotę, kiedy po raz pierwszy nie dostałam zaproszenia na świąteczny obiad od mojego syna. Siedziałam przy kuchennym stole, patrząc na puste miejsce, gdzie zawsze leżał telefon, czekając na wiadomość od Bartka. Cisza była tak gęsta, że aż bolała. W końcu zadzwoniłam sama. Po kilku sygnałach odebrała jego żona, Agnieszka. „Dzień dobry, pani Zofio. Bartek jest zajęty, przygotowujemy się do świąt. Oddzwonimy później.” – powiedziała chłodno i rozłączyła się szybciej, niż zdążyłam zapytać, czy mogę przyjść.
Łzy napłynęły mi do oczu. Jeszcze kilka lat temu Bartek przyjeżdżał do mnie z naręczem tulipanów, z wnuczką na rękach, a ja piekłam dla nich sernik według przepisu mojej mamy. Byliśmy rodziną. Teraz czułam się jak ktoś obcy, jakby moje miejsce przy stole już dawno zajęła inna kobieta – jego żona.
Nie zawsze tak było. Wychowywałam Bartka sama, bo mąż odszedł do innej, gdy syn miał zaledwie pięć lat. Pracowałam w szpitalu jako pielęgniarka na oddziale dziecięcym w Toruniu. Często wracałam do domu wykończona, ale zawsze miałam dla niego czas: wspólne czytanie bajek, nauka jazdy na rowerze po parku na Bydgoskim Przedmieściu, pierwsze szkolne przedstawienia. Był moim oczkiem w głowie, całym światem.
Gdy Bartek poznał Agnieszkę na studiach w Gdańsku, byłam szczęśliwa. Wydawała się miła, choć zamknięta w sobie. Po ślubie zamieszkali w nowym bloku na Rubinkowie. Pomagałam im finansowo – dałam oszczędności na wkład własny do mieszkania, kupiłam łóżeczko dla wnuczki Julki. Przez pierwsze lata byłam częścią ich życia: odbierałam Julkę z przedszkola, gotowałam obiady, zostawałam na noc, gdy Agnieszka miała dyżur w aptece.
Z czasem zaczęło się zmieniać. Najpierw Agnieszka poprosiła mnie, żebym nie przychodziła bez zapowiedzi. „Potrzebujemy trochę prywatności” – powiedziała kiedyś przy kawie. Zrobiło mi się przykro, ale zrozumiałam. Potem coraz rzadziej prosili mnie o pomoc. Zamiast wspólnych niedzielnych obiadów – krótkie wizyty na kawę raz w miesiącu. Julka przestała dzwonić do mnie wieczorami – „Babciu, mama mówi, że mam już iść spać.”
W zeszłym roku na urodziny Bartka upiekłam jego ulubiony tort czekoladowy i pojechałam pod ich blok. Zadzwoniłam domofonem – nikt nie otwierał. Zadzwoniłam na komórkę syna – odebrał szeptem: „Mamo, jesteśmy u znajomych… oddzwonię.” Nie oddzwonił.
Zaczęłam czuć się coraz bardziej zbędna. Moja sąsiadka, pani Helena, mówiła: „Zosiu, nie przejmuj się! Młodzi teraz tacy są.” Ale ja nie potrafiłam pogodzić się z myślą, że własny syn odsuwa mnie od swojego życia.
Pewnego dnia zebrałam się na odwagę i zaprosiłam ich wszystkich do siebie na niedzielny obiad. Ugotowałam rosół i schabowe jak za dawnych lat. Przyszli – ale atmosfera była napięta. Agnieszka przez cały czas patrzyła w telefon, Bartek rozmawiał tylko o pracy i kredycie hipotecznym, a Julka bawiła się tabletem.
W końcu nie wytrzymałam:
– Bartku, czy coś się stało? Mam wrażenie, że już was nie obchodzę…
Bartek spojrzał na mnie zmęczonym wzrokiem:
– Mamo, mamy swoje życie. Nie obraź się, ale czasem czuję się przytłoczony twoją obecnością.
Agnieszka dodała:
– Pani Zofio, chcemy wychowywać Julkę po swojemu. Prosimy o trochę dystansu.
Poczułam się tak upokorzona i niepotrzebna jak nigdy wcześniej. Przez całą noc płakałam w poduszkę.
Od tamtej pory widujemy się rzadko. Na święta dostaję SMS-a z życzeniami. Julka rośnie – widzę jej zdjęcia tylko na Facebooku. Czasem spotykam Bartka przypadkiem w sklepie – wymieniamy kilka słów o pogodzie i rachunkach za prąd.
Najgorsze są wieczory. Siadam przy oknie z herbatą i patrzę na światła miasta. Wspominam czasy, gdy Bartek był mały i tulił się do mnie po koszmarze sennym. Gdy mówił: „Mamusiu, nigdy cię nie zostawię.”
Czasem myślę: może to ja popełniłam błąd? Może byłam zbyt opiekuńcza? Może powinnam była pozwolić mu szybciej dorosnąć? A może to świat się zmienił i dla takich matek jak ja nie ma już miejsca?
Ostatnio zadzwoniła do mnie kuzynka z Poznania:
– Zosiu, przyjedź do nas na święta! Tu zawsze jesteś mile widziana.
Ale ja nie potrafię zostawić tego wszystkiego za sobą.
Czasem nachodzi mnie myśl: czy naprawdę rodzic jest potrzebny tylko wtedy, gdy trzeba pomóc lub dać pieniądze? Czy miłość matki przestaje mieć znaczenie, gdy dzieci dorosną?
Może ktoś z was przeżywa coś podobnego? Czy to naprawdę musi tak wyglądać? Czy rodzic zawsze musi być sam na starość?