Urodziłam trzech synów, a na starość zostałam sama… – Historia Marii z podkarpackiej wsi
Wszystko zaczęło się w ten listopadowy wieczór, kiedy siedziałam przy kuchennym stole, patrząc przez zaparowane okno na ciemniejące podwórko. Cisza była tak gęsta, że aż bolała w uszach. Zegar tykał monotonnie, a ja czekałam – jak co roku – że któryś z moich synów zadzwoni z życzeniami na imieniny. Minęła dziewiętnasta, potem dwudziesta. W końcu zadzwoniła tylko sąsiadka, pani Halina, z którą wymieniamy się ogórkami i plotkami od lat. Synowie? Żaden. Nawet SMS-a.
Mam na imię Maria. Urodziłam się i całe życie mieszkałam w małej wsi pod Rzeszowem. Wychowałam trzech synów: Pawła, Adama i Krzysztofa. Mój mąż, Stanisław, był rolnikiem – twardym człowiekiem, ale zawsze uczciwym. Przez lata żyliśmy skromnie, ale nigdy nie brakowało nam chleba ani miłości. Chłopcy byli moją dumą. Każdego dnia biegałam między kuchnią a polem, gotowałam, prałam na tarze, szykowałam kanapki do szkoły, szyłam im ubrania z resztek materiału. Stanisław powtarzał: „Maryśka, dzieci to nasza przyszłość. Dla nich trzeba się poświęcić”.
Poświęcałam się więc bez reszty. Gdy Paweł zachorował na zapalenie płuc, spałam przy jego łóżku przez tydzień, nie zmrużywszy oka. Adam miał trudności w szkole – siedziałam z nim po nocach nad matematyką, choć sama ledwo rozumiałam ułamki. Krzysztof był najmłodszy i najbardziej rozbrykany – ile razy wracał do domu z rozbitym kolanem albo podartymi spodniami! Nigdy nie żałowałam czasu ani sił.
Kiedy dorastali, marzyłam tylko o jednym: żeby byli szczęśliwi i żebyśmy zawsze trzymali się razem. Ale życie napisało inny scenariusz.
Pierwszy wyjechał Paweł – do Krakowa na studia. Byliśmy dumni jak pawie! Potem Adam znalazł pracę w Warszawie jako informatyk. Krzysztof został najdłużej w domu, pomagał ojcu przy gospodarstwie, ale w końcu i on poznał dziewczynę z miasta i wyprowadził się do Tarnowa.
Na początku dzwonili często. Przyjeżdżali na święta, przywozili wnuki, śmiali się przy stole. Ale z roku na rok wizyty stawały się rzadsze. Zamiast rozmów – krótkie wiadomości: „Mamo, nie dam rady przyjechać”, „Za dużo pracy”, „Dzieci chore”.
Pamiętam jedną Wigilię sprzed pięciu lat. Szykowałam dwanaście potraw, jak zawsze – pierogi z kapustą i grzybami, barszcz czerwony, karpia w galarecie. Stanisław pomagał mi nakrywać stół. Czekałam na nich do ostatniej chwili. O dwudziestej zadzwonił Paweł:
– Mamo, nie damy rady przyjechać. Mały ma gorączkę.
Adam nawet nie zadzwonił – napisał tylko SMS-a: „Wesołych Świąt”. Krzysztof przysłał zdjęcie choinki z podpisem: „U nas już gotowe”.
Usiadłam wtedy przy stole i płakałam jak dziecko. Stanisław próbował mnie pocieszać:
– Maryśka, nie płacz. Takie czasy…
Ale ja czułam się jakby ktoś wyrwał mi serce.
Z biegiem lat było coraz gorzej. Stanisław zachorował na serce – dwa zawały w ciągu roku. Potrzebowaliśmy pomocy przy gospodarstwie, ale synowie zawsze mieli wymówki.
– Mamo, nie mogę wziąć urlopu.
– Mamo, dzieci mają zajęcia dodatkowe.
– Mamo, może następnym razem.
Pewnego dnia dach zaczął przeciekać po burzy. Zadzwoniłam do Pawła:
– Synku, potrzebujemy pomocy przy naprawie dachu. Tata już nie ma siły.
– Mamo… może wynajmiecie kogoś? Ja naprawdę nie mogę teraz przyjechać.
W końcu musieliśmy zapożyczyć się u sąsiada i wynająć ekipę budowlaną z miasta. Stanisław był załamany:
– Wychowaliśmy trzech chłopów i co? Obcy muszą nam dom ratować?
Czułam wtedy taki wstyd i żal…
Najgorsze przyszło po śmierci Stanisława dwa lata temu. Zostałam sama w wielkim domu. Synowie przyjechali na pogrzeb – wszyscy razem po raz pierwszy od lat. Po ceremonii usiedliśmy przy stole w kuchni. Próbowałam rozmawiać:
– Chciałabym was widywać częściej…
Paweł spojrzał na zegarek:
– Mamo, teraz wszyscy mamy swoje życie…
Adam dodał:
– Może powinnaś pomyśleć o przeprowadzce do miasta? Byłoby ci łatwiej.
Krzysztof milczał.
Zrobiło mi się ciemno przed oczami.
– Tu jest mój dom! Tu wszystko przypomina mi o waszym dzieciństwie…
Paweł wzruszył ramionami:
– Mamo, nie możesz żyć przeszłością.
Od tamtej pory widuję ich tylko od święta – jeśli w ogóle.
Najbardziej boli mnie to, że nawet wnuków prawie nie znam. Kiedy próbuję dzwonić do Pawła:
– Synku, może przyjedziecie w niedzielę?
– Mamo, mamy plany…
Adam odbiera rzadko:
– Mamo, oddzwonię później.
Nigdy nie oddzwania.
Czasem próbuję tłumaczyć ich zachowanie przed samą sobą:
„Może tak musi być? Może to ja jestem staroświecka?”
Ale potem patrzę na sąsiadkę Halinę – jej córka mieszka pięć kilometrów dalej i codziennie wpada na kawę. Jej syn pomaga jej kosić trawę co sobotę.
Ostatnio miałam poważny problem ze zdrowiem – złamałam nogę na schodach do piwnicy. Przez tydzień leżałam sama w domu. Pomogła mi tylko sąsiadka i jej córka – przynosiły zakupy, gotowały obiady. Synowie dowiedzieli się o wszystkim dopiero po tygodniu:
– Mamo! Dlaczego nie powiedziałaś?
– Bo i tak byście nie przyjechali – odpowiedziałam gorzko.
Najmocniej zabolała mnie rozmowa z żoną Adama – Magdą:
– Pani Mario… Może lepiej byłoby pani w domu opieki? Tam jest opieka medyczna na miejscu…
Poczułam się wtedy jak stary mebel do wyrzucenia.
Czasem myślę o tym wszystkim nocami – czy naprawdę tak wygląda starość matki w Polsce? Czy wychowując dzieci na porządnych ludzi, muszę pogodzić się z samotnością?
Wiem jedno: kochałam ich całym sercem i oddałam wszystko. Dziś zostały mi tylko wspomnienia i pusty dom pełen ciszy.
Czy naprawdę zasłużyłam na to, by zostać sama? Czy współczesne dzieci potrafią jeszcze pamiętać o tych, którzy dali im życie? Co wy o tym myślicie?