Zazdrościłem bratu całe życie. Dopiero tragedia otworzyła mi oczy.
— Ty zawsze wszystko dostajesz! — wrzasnąłem, trzaskając drzwiami od pokoju. W domu rozległa się cisza, a potem tylko cichy szloch mamy. Miałem wtedy piętnaście lat i po raz pierwszy odważyłem się powiedzieć to, co przez lata dusiłem w sobie. Mój młodszy brat, Kacper, stał w korytarzu z nowym rowerem, który rodzice kupili mu na urodziny. Ja w jego wieku dostałem używany, po kuzynie. To był tylko jeden z wielu przykładów.
Nazywam się Paweł Nowicki. Wychowałem się w niewielkiej wsi pod Lublinem. Nasz dom był stary, z czerwonej cegły, z podwórkiem pełnym kur i zapachem świeżo skoszonej trawy. Ojciec — surowy, milczący, całe życie pracował w tartaku. Matka — cicha, wiecznie zmęczona, ale zawsze gotowa do poświęceń dla rodziny. Gdy miałem siedem lat, na świat przyszedł Kacper. Od tego momentu wszystko się zmieniło.
— Musisz być odpowiedzialny, Pawełku — powtarzała mama. — Jesteś starszy, dajesz przykład.
Ale ja nie chciałem być przykładem. Chciałem być dzieckiem. Chciałem, żeby ktoś mnie przytulił, pochwalił za piątkę z matematyki, zapytał o marzenia. Tymczasem cała uwaga skupiała się na Kacprze: jego pierwsze kroki, pierwsze słowa, potem pierwsze sukcesy w szkole muzycznej.
— Zobacz, jaki Kacperek zdolny! — chwaliła się mama sąsiadkom.
A ja? Ja byłem tym starszym, który miał nie sprawiać kłopotów. Gdy raz przyniosłem do domu czwórkę z polskiego, ojciec tylko rzucił:
— Kacper by dostał piątkę.
Zacząłem zamykać się w sobie. Przestałem mówić o swoich problemach. Zazdrość rosła we mnie jak trucizna. Kacper był wszędzie: na zdjęciach w salonie, w opowieściach przy stole, w planach rodziców na przyszłość.
Pewnego dnia podsłuchałem rozmowę rodziców:
— Paweł to taki zamknięty chłopak… Może coś z nim nie tak? — martwiła się mama.
— Przesadza. Po prostu nie jest taki jak Kacper — odpowiedział ojciec.
Wtedy postanowiłem: muszę udowodnić wszystkim, że jestem coś wart. Zacząłem uczyć się jeszcze więcej, trenowałem piłkę nożną po nocach na boisku szkolnym. Ale nawet gdy zdobyłem nagrodę w konkursie matematycznym województwa, rodzice tylko skinęli głową:
— Dobrze, ale nie zaniedbuj brata.
Kacper tymczasem miał wszystko podane na tacy: nowy komputer, markowe ubrania, wyjazdy na obozy muzyczne. Ja musiałem dorabiać w wakacje przy żniwach u sąsiada, żeby kupić sobie używany telefon.
Najgorsze były święta. Wigilijny stół uginał się od potraw, a atmosfera była napięta jak struna.
— Pawełku, pomożesz mi nakryć do stołu? — pytała mama.
— A Kacper? — burknąłem.
— On ćwiczy kolędę na skrzypcach dla babci — tłumaczyła.
Czułem się jak służący we własnym domu.
W liceum zacząłem coraz częściej uciekać z domu pod pretekstem nauki u kolegi. Tak naprawdę włóczyłem się po mieście, marząc o innym życiu. O tym, żeby ktoś mnie zauważył.
Kiedy miałem osiemnaście lat i przyszedł czas wyboru studiów, rodzice naciskali:
— Zostań tu, blisko domu. Kacper będzie cię potrzebował.
Ale ja wybrałem Politechnikę Warszawską. Chciałem uciec jak najdalej od rodzinnych oczekiwań i porównań.
Wyjazd do Warszawy był jak powiew świeżego powietrza. Nagle nikt nie wiedział kim jest Kacper Nowicki. Byłem tylko Pawłem — studentem informatyki z małego miasteczka. Poznałem ludzi takich jak ja: zagubionych, ambitnych, spragnionych akceptacji.
Wróciłem do domu tylko na święta i wakacje. Za każdym razem czułem się coraz bardziej obco. Kacper rósł na oczach rodziców — zdobywał nagrody muzyczne, występował w filharmonii w Lublinie. Rodzice byli dumni.
— A ty co tam robisz w tej Warszawie? — pytał ojciec przez telefon.
— Studiuję…
— No dobrze… Ale pamiętaj o rodzinie.
W końcu przestałem dzwonić tak często.
Minęły lata. Skończyłem studia z wyróżnieniem, dostałem pracę w dużej firmie IT. Wynająłem mieszkanie na Ursynowie i zacząłem układać sobie życie z Martą — dziewczyną z sąsiedztwa. Byliśmy szczęśliwi… do czasu telefonu od mamy:
— Paweł… Kacper miał wypadek samochodowy.
Serce mi stanęło. Wróciłem do domu rodzinnego szybciej niż kiedykolwiek wcześniej. Zastałem mamę zapłakaną przy kuchennym stole i ojca błądzącego wzrokiem po ścianach.
Kacper leżał w szpitalu w Lublinie — złamana miednica, uraz kręgosłupa. Lekarze nie wiedzieli czy będzie chodził.
Wtedy pierwszy raz zobaczyłem go bez tej pewności siebie i uśmiechu zwycięzcy. Był blady, przerażony i… bezbronny.
— Paweł… boję się — wyszeptał do mnie tamtej nocy na szpitalnej sali.
Usiadłem przy jego łóżku i po raz pierwszy od lat poczułem coś innego niż zazdrość: współczucie i… braterską miłość.
Przez kolejne miesiące wracałem do domu co weekend, pomagałem rodzicom przy gospodarstwie i wspierałem Kacpra w rehabilitacji. Nagle to ja byłem tym silnym — tym, którego potrzebowali wszyscy wokół.
Pewnego wieczoru mama usiadła obok mnie na ganku:
— Pawełku… przepraszam cię za wszystko. Wiem, że nie byłam sprawiedliwa…
Nie wiedziałem co powiedzieć. Łzy same napłynęły mi do oczu.
— Mamo… ja też nie byłem lepszy dla was ani dla Kacpra…
Po raz pierwszy rozmawialiśmy szczerze o wszystkim: o mojej zazdrości, o ich błędach wychowawczych, o tym jak bardzo wszyscy byliśmy samotni pod jednym dachem.
Kacper powoli wracał do zdrowia — nigdy już nie wrócił do gry na skrzypcach zawodowo, ale zaczął uczyć dzieci muzyki w pobliskiej szkole podstawowej. Ja zrozumiałem jedno: całe życie marzyłem o jego miejscu tylko dlatego, że wydawało mi się ono lepsze od mojego. Nie widziałem jego lęków ani presji oczekiwań rodziców.
Dziś mamy ze sobą kontakt jakiego nigdy wcześniej nie było: dzwonimy do siebie co tydzień, odwiedzamy się z rodzinami na święta. Rodzice też się zmienili — mniej porównują, więcej słuchają.
Czasem patrzę na stare zdjęcia i myślę: czy naprawdę musieliśmy przejść przez tyle bólu i milczenia? Czy można było to wszystko naprawić wcześniej?
A wy? Czy potraficie wybaczyć swoim bliskim błędy przeszłości zanim los zmusi was do tego tragedią?