Zrozumiałam zbyt późno: dopiero gdy mój mąż ciężko zachorował, zdałam sobie sprawę, jak bardzo go kocham

Wszystko zaczęło się od krzyku. „Ile razy mam ci powtarzać, żebyś nie zostawiał brudnych kubków w zlewie?!”, wrzasnęłam, trzaskając drzwiami kuchennymi. Marek spojrzał na mnie zrezygnowanym wzrokiem, jakby już dawno przestało go to ruszać. „Przepraszam, zapomniałem”, mruknął pod nosem i wyszedł na balkon zapalić papierosa. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że za kilka miesięcy będę błagać los, by móc usłyszeć ten jego cichy głos choćby raz jeszcze.

Byliśmy razem od dziesięciu lat. Poznaliśmy się na studiach w Krakowie – ja, ambitna studentka psychologii, on – informatyk z głową w chmurach i wiecznie rozbieganym wzrokiem. Zakochałam się w nim za jego poczucie humoru i to, jak potrafił rozładować każdą napiętą sytuację. Ale życie szybko zweryfikowało nasze marzenia. Po ślubie zamieszkaliśmy w małym mieszkaniu na Kurdwanowie. Ja zaczęłam pracę w poradni, Marek dostał etat w korporacji.

Na początku było dobrze. Cieszyliśmy się sobą, planowaliśmy podróże, śmialiśmy się z byle czego. Ale potem przyszła codzienność – kredyt hipoteczny, wieczne naprawy samochodu, niekończące się rachunki i coraz mniej czasu dla siebie. Zaczęliśmy się kłócić o drobiazgi: kto wyniesie śmieci, kto odbierze córkę z przedszkola, kto zapomni kupić mleko. Każda rozmowa kończyła się pretensjami.

Najgorzej było po narodzinach Julki. Byłam wykończona – nocne karmienia, kolki, praca na pół etatu i wieczne poczucie winy, że nie jestem wystarczająco dobrą matką ani żoną. Marek zamknął się w sobie. Coraz częściej wracał późno z pracy, tłumacząc się nadgodzinami. Ja podejrzewałam go o zdradę. Przeglądałam jego telefon, szukałam śladów wiadomości od innej kobiety. Nic nie znalazłam, ale nie ufałam mu już tak jak kiedyś.

Pewnego wieczoru wybuchła awantura o to, że nie pomógł mi przy kąpieli Julki. „Może gdybyś mniej siedział przy komputerze, a więcej zajmował się rodziną, byłoby nam lepiej!”, krzyknęłam. On tylko spojrzał na mnie z bólem w oczach i wyszedł z domu bez słowa. Wrócił po północy, pijany. To był pierwszy raz, kiedy zobaczyłam go w takim stanie.

Następnego dnia próbowałam z nim rozmawiać. „Marek, co się z nami dzieje? Przecież kiedyś byliśmy szczęśliwi…”, zaczęłam niepewnie. On tylko wzruszył ramionami. „Może już nie umiemy być razem?”, odpowiedział cicho.

Przez kolejne tygodnie żyliśmy obok siebie jak współlokatorzy. Każdy dzień był taki sam – praca, dom, dziecko, cisza przy kolacji. Czułam się samotna i niewidzialna. Zaczęłam flirtować z kolegą z pracy – Michałem. Był przystojny, dowcipny i zawsze miał dla mnie czas. Spotykaliśmy się na kawie po pracy, czasem wymienialiśmy wiadomości do późna w nocy. Wiedziałam, że to niebezpieczne, ale potrzebowałam poczuć się znów atrakcyjna i ważna.

W końcu Marek się dowiedział. Przypadkiem zobaczył jedną z moich wiadomości na ekranie telefonu. „To dlatego jesteś taka zimna? Bo masz kogoś innego?”, zapytał z goryczą w głosie. Nie potrafiłam zaprzeczyć. „To tylko przyjaźń…”, próbowałam się tłumaczyć, ale on już mi nie wierzył.

Przez kilka dni nie odzywał się do mnie wcale. Spał na kanapie w salonie. Julka pytała: „Mamo, dlaczego tata nie przychodzi do nas do łóżka?”. Nie umiałam jej odpowiedzieć.

A potem wszystko się zmieniło.

Zaczęło się od zwykłego przeziębienia – kaszel, gorączka, osłabienie. Marek brał zwolnienie lekarskie i leżał całymi dniami w łóżku. Myślałam, że przesadza – zawsze był trochę hipochondrykiem. Ale po tygodniu było tylko gorzej. W końcu pojechaliśmy do szpitala na SOR.

Lekarz spojrzał na wyniki badań i nagle spoważniał.
– Proszę pani, musimy zrobić dodatkowe badania…

Czekałam na korytarzu z sercem w gardle. Po kilku godzinach przyszła lekarka.
– Pani mąż ma poważne zmiany w płucach. Podejrzewamy nowotwór.

Zamarłam.

Nie pamiętam drogi do domu ani tego, jak powiedziałam o wszystkim teściowej i rodzicom Marka. Wszyscy byli w szoku. Jego mama płakała: „To niemożliwe! Marek zawsze był taki zdrowy…”. Mój ojciec próbował zachować zimną krew: „Trzeba walczyć! Nie wolno się poddawać!”.

Przez kolejne tygodnie żyliśmy od wizyty do wizyty u lekarza. Chemia, radioterapia, szpitale – wszystko działo się jak we śnie. Ja rzuciłam pracę i zajęłam się Markiem i Julką. Michał przestał dzwonić – chyba wyczuł, że nie ma już dla niego miejsca w moim życiu.

Wtedy dopiero zobaczyłam Marka takim, jakim był naprawdę – słabym, bezbronnym, ale jednocześnie dzielnym i pełnym nadziei dla nas obojga.

Pewnej nocy obudziłam się i zobaczyłam go siedzącego na brzegu łóżka.
– Boisz się? – zapytałam cicho.
– Bardziej niż kiedykolwiek – odpowiedział szczerze.
Usiadłam obok niego i pierwszy raz od lat przytuliłam go mocno.
– Nie zostawię cię – wyszeptałam przez łzy.

Od tamtej pory byliśmy razem na dobre i złe – naprawdę razem. Każdego dnia uczyłam się na nowo doceniać jego obecność: to jak ściska moją dłoń podczas kroplówki; jak żartuje z pielęgniarkami; jak patrzy na Julkę z miłością mimo bólu.

Zaczęliśmy rozmawiać o wszystkim – o przeszłości, o mojej zdradzie, o jego samotności w naszym małżeństwie.
– Przepraszam cię za wszystko – powiedział pewnego dnia.
– To ja powinnam przeprosić… Za to, że cię nie doceniałam…
– Może musieliśmy przez to przejść? Żeby zrozumieć?

Julka była naszym światłem w tunelu – rysowała dla taty laurki i codziennie pytała: „Tato, kiedy wyzdrowiejesz?”.

Moja mama pomagała mi przy dziecku i gotowaniu obiadów; teściowa przyjeżdżała codziennie z domowym rosołem i modliła się za Marka przed każdą operacją.

Były też chwile rozpaczy – gdy lekarze mówili o przerzutach; gdy Marek miał atak duszności; gdy Julka płakała w nocy ze strachu o tatę.
Ale były też chwile nadziei – gdy wyniki badań były lepsze; gdy Marek pierwszy raz od miesięcy sam poszedł do łazienki; gdy wszyscy razem usiedliśmy do stołu na Wigilię i podzieliliśmy się opłatkiem.

Dziś wiem jedno: kocham Marka bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.
Nie wiem, ile czasu nam zostało – może miesiące, może lata… Ale każdy dzień jest darem.

Czasem patrzę na niego i myślę: dlaczego musieliśmy tyle stracić przez dumę i niedopowiedzenia? Czy naprawdę trzeba czekać na tragedię, by docenić drugiego człowieka?

A wy? Czy potraficie powiedzieć swoim bliskim „kocham cię” zanim będzie za późno?