Cisza w domu, cisza w sercu – historia niespełnionego marzenia matki

— Mamo, nie przesadzaj. Przecież dzwonię do ciebie co tydzień — usłyszałam w słuchawce głos mojej najstarszej córki, Magdy. Stałam wtedy przy oknie w kuchni, patrząc na puste podwórko, gdzie kiedyś biegały nasze dzieci. W dłoniach ściskałam kubek z herbatą, który już dawno wystygł. — Wiem, kochanie — odpowiedziałam cicho, żeby nie usłyszała drżenia w moim głosie. — Po prostu… czasem tęsknię.

Mam sześćdziesiąt jeden lat. Z mężem, Zbyszkiem, przeżyliśmy razem ponad czterdzieści lat. Były chwile biedy, kiedy liczyliśmy każdy grosz i zastanawialiśmy się, czy starczy na chleb i mleko dla dzieci. Były też dni dostatku, kiedy Zbyszek dostał awans w fabryce i mogliśmy pojechać nad morze. Przez te wszystkie lata śmialiśmy się i płakaliśmy razem. Wychowaliśmy troje dzieci: Magdę, Piotra i Anię. Każde z nich poszło swoją drogą.

Zawsze marzyłam o dużej rodzinie. O tym, że kiedy dzieci dorosną, będą wracać do domu na niedzielny rosół, a wnuki będą biegać po ogrodzie, śmiejąc się i krzycząc: „Babciu! Dziadku!” Wyobrażałam sobie święta przy jednym stole, rozmowy do późna i ciepło rodzinnych spotkań. Ale życie napisało inny scenariusz.

Magda mieszka w Warszawie. Pracuje w korporacji, ciągle zabiegana. Ma dwóch synów, ale widujemy ich tylko przez ekran telefonu. Piotr wyjechał do Niemiec za pracą. Tam założył rodzinę, rzadko przyjeżdża do Polski. Ania została najbliżej – w sąsiednim mieście – ale i ona ma swoje życie: pracę, dom, dzieci.

Czasem mam wrażenie, że dla moich dzieci jestem tylko numerem telefonu na liście kontaktów. Dzwonią z życzeniami na święta, czasem zapytają o zdrowie. Ale to nie to samo. Nie pamiętam już, kiedy ostatni raz ktoś z nich przyjechał bez zapowiedzi, po prostu tak – żeby pobyć razem.

Zbyszek stara się być silny. — Halina, nie przejmuj się — mówi wieczorami, kiedy siedzimy razem w salonie i słuchamy radia. — Takie czasy. Młodzi mają swoje życie.

Ale ja widzę jego smutek. Widzę, jak patrzy na zdjęcia wnuków stojące na komodzie. Jak głaszcze ramkę ze zdjęciem Piotra z dzieciństwa i wzdycha ciężko.

Pewnego dnia zebrałam się na odwagę i zadzwoniłam do Ani.

— Córeczko, może przyjedziecie w niedzielę? Upiekę twoje ulubione ciasto z rabarbarem.

— Mamo… nie wiem, czy damy radę. Michał ma trening piłki nożnej, a ja muszę skończyć projekt do pracy. Może innym razem?

— Rozumiem — odpowiedziałam mechanicznie.

Odłożyłam słuchawkę i poczułam łzy napływające do oczu. Przecież nie proszę o wiele. Chciałabym tylko usłyszeć śmiech dzieci w domu. Poczuć zapach świeżo upieczonego ciasta i zobaczyć radość w oczach wnuków.

Zaczęłam się zastanawiać: gdzie popełniliśmy błąd? Czy za bardzo chcieliśmy dać naszym dzieciom wolność? Czy za mało pokazywaliśmy im wartość rodziny? Przecież zawsze byliśmy razem – na dobre i złe.

Pamiętam pewien wieczór sprzed lat. Była burza, a Piotr miał wtedy sześć lat i bardzo się bał grzmotów. Przyszedł do naszego łóżka i wtulił się we mnie tak mocno, jakby chciał schować się przed całym światem. Wtedy obiecałam sobie, że zawsze będę dla nich schronieniem. Ale dziś czuję się jak ktoś niepotrzebny.

Zbyszek próbował mnie pocieszać:

— Może powinniśmy pojechać do Magdy? Zobaczyć chłopców?

— Nie chcę się narzucać — odpowiedziałam cicho.

— Halina… — westchnął ciężko. — Może to my musimy zrobić pierwszy krok?

Przez kilka dni rozważałam tę myśl. W końcu zadzwoniłam do Magdy:

— Cześć córeczko… Myśleliśmy z tatą, żeby was odwiedzić w przyszły weekend.

W słuchawce zapadła cisza.

— Mamo… nie wiem, czy to dobry moment. Chłopcy mają zawody sportowe, a my z Markiem planujemy wyjazd za miasto… Może innym razem?

Znowu „innym razem”. Ile jeszcze razy usłyszę te słowa?

Wieczorami siadam przy oknie i patrzę na zachodzące słońce nad naszym ogrodem. Słyszę śmiech dzieci sąsiadów bawiących się na podwórku i czuję ukłucie zazdrości. Dlaczego innym się udaje? Dlaczego ich dzieci wracają do domu?

Czasem rozmawiam z sąsiadką, panią Wandą. Ona też ma dorosłe dzieci.

— Halinko, nie martw się — mówi mi często. — Takie czasy nastały. Młodzi są zajęci sobą.

Ale ja nie chcę się z tym pogodzić. Nie chcę być tylko wspomnieniem dla moich dzieci i wnuków.

Ostatnio próbowałam porozmawiać z Piotrem przez internet.

— Synku… tęsknimy za tobą. Może przyjedziecie na wakacje?

— Mamo… zobaczymy jak z urlopem. Wiesz jak jest w pracy.

Znowu wymówki.

Zaczęłam pisać listy do wnuków – takie prawdziwe, papierowe listy. Opowiadam im o naszym domu, o ogrodzie pełnym kwiatów i o tym, jak bardzo ich kochamy. Czasem dostaję krótką odpowiedź od Magdy: „Chłopcy dziękują za list”. Ale wiem, że to nie to samo.

Zbyszek coraz częściej milczy wieczorami. Widzę jego smutek w oczach.

Czasem zastanawiam się: czy naprawdę szczęście naszych dzieci jest ważniejsze niż nasze własne? Czy można być szczęśliwym bez rodziny blisko siebie?

Może to ja jestem staroświecka? Może powinnam pogodzić się z tym, że świat się zmienił? Ale czy naprawdę musimy wybierać między własnym szczęściem a szczęściem naszych dzieci?

Cisza w domu boli najbardziej nocą. Wtedy pytam siebie: czy jeszcze kiedyś usłyszę śmiech wnuków pod naszym dachem? Czy jeszcze kiedyś poczuję ciepło rodzinnych spotkań?

A może po prostu muszę nauczyć się żyć z niespełnionym marzeniem? Czy ktoś z was też czuje ten ból pustego domu?