List do kochanki mojego męża — pięć lat później: Jesteś już tylko wspomnieniem

— To ty? — mój głos drżał, gdy odebrałam telefon. — Tak, to ja. Musimy porozmawiać — odpowiedziała kobieta po drugiej stronie. Jej głos był zimny, pewny siebie, jakby nie miała żadnych wątpliwości, że ma do tego prawo. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, kim jest. Ale czułam, że za chwilę mój świat rozpadnie się na kawałki.

To był listopadowy wieczór, dzieci spały już w swoich pokojach, a ja siedziałam przy kuchennym stole, próbując zrozumieć, dlaczego ostatnio wszystko się zmieniło. Michał — mój mąż od dwunastu lat — wracał coraz później z pracy, unikał rozmów, a jego telefon był zawsze wyciszony. Zawsze ufałam mu bezgranicznie. Aż do tego telefonu.

— Spotykam się z Michałem od kilku miesięcy — powiedziała bez ogródek. — Myślę, że powinnaś wiedzieć.

Nie pamiętam, co odpowiedziałam. Chyba nic. Słowa ugrzęzły mi w gardle. W głowie miałam tylko jedno pytanie: dlaczego? Dlaczego on? Dlaczego ja?

Kiedy Michał wrócił tamtego wieczoru do domu, czekałam na niego w salonie. — Kto to jest Anna? — zapytałam bez ogródek. Zbladł. Przez chwilę miałam nadzieję, że zaprzeczy, że to tylko jakieś nieporozumienie. Ale on tylko spuścił głowę i usiadł ciężko na fotelu.

— Przepraszam — wyszeptał. — Nie chciałem cię skrzywdzić.

To był początek końca naszego małżeństwa. Przez kolejne tygodnie żyliśmy obok siebie jak obcy ludzie. Dzieci wyczuwały napięcie, pytały, dlaczego tata śpi na kanapie i dlaczego mama płacze w łazience. Nie miałam im co powiedzieć.

Anna była wszędzie. W moich myślach, w rozmowach z przyjaciółkami, nawet w snach. Zastanawiałam się, jak wygląda, czym go oczarowała, co ma takiego, czego ja nie mam. Przeglądałam jej profil na Facebooku, analizowałam każde zdjęcie, każde polubienie pod jej postami. Była młodsza ode mnie o siedem lat, miała długie blond włosy i uśmiech jak z reklamy pasty do zębów.

Moja mama powtarzała: — Musisz być silna dla dzieci. Nie możesz się rozpaść.

Ale ja się rozpadałam. Każdego dnia trochę bardziej.

Najgorsze były święta. Michał spędził Wigilię z nami, ale czułam, że myślami jest gdzie indziej. Dzieci cieszyły się z prezentów, a ja udawałam przed rodziną, że wszystko jest w porządku. Po kolacji zamknęłam się w łazience i płakałam tak cicho, żeby nikt nie słyszał.

W końcu podjęłam decyzję: rozwód. Michał wyprowadził się do wynajętego mieszkania na drugim końcu miasta. Anna zamieszkała z nim po kilku miesiącach.

Przez długi czas czułam się przegraną. Wszyscy wokół mieli swoje rodziny, a ja zostałam sama z dwójką dzieci i kredytem na mieszkanie w bloku na Ursynowie. Każdy dzień był walką: o uśmiech dla dzieci, o siłę do pracy, o odwagę, żeby wyjść z domu i nie bać się spotkać ich razem na ulicy.

Pewnego dnia spotkałam Annę w sklepie spożywczym. Stała przede mną w kolejce do kasy z koszykiem pełnym zakupów. Zauważyła mnie i przez chwilę patrzyłyśmy sobie w oczy. Nie powiedziała ani słowa. Ja też nie mogłam wydusić z siebie ani jednego zdania. Wyszłam ze sklepu i przez godzinę chodziłam po osiedlu bez celu.

Z czasem zaczęłam rozumieć, że to nie ja powinnam się wstydzić. To ona była tą trzecią. To ona próbowała zbudować szczęście na cudzym nieszczęściu.

Minęły lata. Dzieci dorosły szybciej niż bym chciała. Michał coraz rzadziej dzwonił, coraz rzadziej odwiedzał syna i córkę. Anna podobno go zostawiła po dwóch latach wspólnego życia — dowiedziałam się od wspólnej znajomej z pracy.

Pewnego wieczoru usiadłam przy biurku i napisałam list do Anny. Nie wysłałam go nigdy — leży schowany w szufladzie do dziś.

„Nie potrafię nazwać cię po imieniu” — zaczęłam. „Byłaś kobietą, która próbowała zabrać mi męża i ojca moich dzieci. Tak, Michał był głupi, że dał się uwieść, ale to nie o niego chodzi — chodzi o ciebie. To ty przegrałaś. W moich oczach (i oczach wielu innych) jesteś już tylko złym wspomnieniem.”

Pisząc ten list poczułam ulgę pierwszy raz od lat.

Dziś jestem inną kobietą niż wtedy. Mam własne życie: pracuję jako nauczycielka polskiego w liceum na Mokotowie, mam grono przyjaciółek i nauczyłam się być szczęśliwa sama ze sobą. Z dziećmi mamy swoje rytuały: niedzielne kino domowe i wspólne gotowanie pierogów.

Czasem jeszcze myślę o Annie i Michału — ale już bez żalu czy gniewu. To oni muszą żyć ze swoimi wyborami.

Czy przebaczyłam? Może nie do końca — ale nauczyłam się żyć dalej.

Czasem zastanawiam się: ile kobiet w Polsce przeżywa to samo co ja? Ile z nas musi odbudować siebie po zdradzie? Może właśnie dlatego warto mówić głośno o tym bólu i o tym, że można go przeżyć i wyjść z niego silniejszą?

Czy naprawdę można wybaczyć komuś taką zdradę? A może najważniejsze jest to, żeby wybaczyć samej sobie?