Całe życie harowałam za granicą, by kupić dzieciom domy. Teraz żadne z nich nie chce mnie u siebie…

– Mamo, nie możesz tak po prostu przyjechać i oczekiwać, że wszystko się zmieni – powiedziała Agnieszka, patrząc na mnie z wyrzutem. Stałam w jej przedpokoju, z walizką w ręku, czując się jak nieproszony gość. W powietrzu wisiała cisza, którą przerywał tylko cichy szum lodówki.

Jeszcze kilka dni temu byłam w Monachium, sprzątając ostatnie mieszkanie bogatej niemieckiej rodziny. Przez dwadzieścia pięć lat pracowałam za granicą, odkładając każdy grosz, by kupić dzieciom mieszkania w Polsce. Marzyłam o tym, że kiedy wrócę, będziemy razem – ja, Agnieszka i Tomek. Że będę mogła w końcu odpocząć, poczuć się potrzebna.

Ale rzeczywistość okazała się inna. Agnieszka ma własną rodzinę i swoje zasady. „Mamo, dzieci mają szkołę, Krzysiek pracuje z domu, nie możemy teraz wszystkiego zmieniać pod Ciebie” – tłumaczyła mi cicho, jakby bała się, że usłyszą ją sąsiedzi. Patrzyłam na jej twarz i widziałam w niej cień dziewczynki, którą zostawiłam pod opieką babci, gdy wyjeżdżałam do pracy. Teraz była dorosłą kobietą, której nie znałam.

Tomek odebrał telefon dopiero za trzecim razem. „Mamo, nie mogę teraz rozmawiać. Mam spotkanie. Może za tydzień?” – usłyszałam w słuchawce jego zmęczony głos. Próbowałam nie płakać. Przecież to dla nich harowałam całe życie. To dla nich znosiłam upokorzenia, samotność i tęsknotę.

Pamiętam pierwsze święta spędzone za granicą. Siedziałam sama w małym pokoiku na poddaszu, patrząc na zdjęcia dzieci i wyobrażając sobie ich uśmiechy przy choince. Wysyłałam paczki z prezentami i pieniądze na nowe buty, podręczniki, korepetycje. Każdy list od nich był dla mnie jak promyk słońca w szarej codzienności.

Teraz stoję w kuchni Agnieszki i słyszę jej męża Krzyśka: „Może mama zatrzyma się u Tomka? U nas naprawdę nie ma miejsca.” Czuję się jak ciężar, którego nikt nie chce dźwigać.

Wieczorem leżę na kanapie i słyszę przez ścianę rozmowy Agnieszki z mężem:
– Ona myśli, że wszystko będzie jak dawniej…
– Ale przecież to twoja mama…
– Wiem, ale ja już mam swoje życie.

Zasypiam ze ściśniętym gardłem. Rano pakuję walizkę i dzwonię do Tomka. Odbiera niechętnie:
– Mamo…
– Tomek, czy mogę przyjechać na kilka dni? U Agnieszki jest ciasno…
– No dobrze, ale tylko na chwilę. Mam dużo pracy.

Wsiadam do pociągu do Warszawy. Przez okno patrzę na mijane pola i wsie – moje dzieciństwo, młodość, wszystko to zostawiłam dla nich. W głowie kołacze mi się pytanie: czy naprawdę jestem im jeszcze potrzebna?

U Tomka jest jeszcze gorzej. Jego żona Marta patrzy na mnie z dystansem:
– Pani Zosiu, my mamy swoje sprawy… Tomek dużo pracuje, dzieci mają zajęcia dodatkowe…
Czuję się jak intruz we własnej rodzinie.

Próbuję pomóc – ugotować obiad, posprzątać kuchnię. Marta poprawia po mnie garnki, dzieci patrzą na mnie jak na obcą osobę.

Wieczorem słyszę przez drzwi:
– Tomek, ona tu nie pasuje…
– To moja matka!
– Ale my mamy swoje życie!

Wychodzę na balkon i płaczę cicho. Przypominam sobie wszystkie te lata: jak sprzątałam cudze domy, jak znosiłam upokorzenia od obcych ludzi tylko po to, by oni mieli lepiej. A teraz jestem sama.

Dzwonię do starej przyjaciółki z dzieciństwa:
– Zosiu, wracaj do siebie na wieś! Tam zawsze znajdziesz miejsce.
Ale mój dom już dawno sprzedany – za te pieniądze kupiłam mieszkania dzieciom.

Czuję się jak bezdomna we własnym kraju.

Próbuję rozmawiać z dziećmi:
– Dzieci, ja już nie mam sił… Chciałabym być blisko was…
Agnieszka spuszcza wzrok:
– Mamo, my cię kochamy… Ale każdy ma swoje życie.
Tomek wzdycha:
– Może znajdziesz sobie jakieś mieszkanie? Pomogę ci finansowo.

Czy o to chodziło? Czy naprawdę po tylu latach poświęceń zasłużyłam tylko na samotność?

Czasem myślę: może powinnam była zostać w Polsce? Może lepiej było żyć skromniej, ale być razem?

Patrzę na swoje ręce – spracowane, popękane od chemii i pracy fizycznej. Wszystko oddałam dzieciom. A teraz jestem sama.

Czy naprawdę matka może być aż tak zbędna? Czy poświęcenie zawsze musi kończyć się samotnością?

Może ktoś z was zna odpowiedź…