Cisza, która krzyczy: Opowieść o rodzinie, winie i nadziei

Cisza była tak gęsta, że aż bolały mnie uszy. Siedziałam na podłodze w kuchni, oparta o zimną szafkę, z kolanami pod brodą. Wpatrywałam się w drzwi wejściowe, jakbym mogła je zaczarować samym spojrzeniem – żeby się otworzyły i żeby wróciła. Moja córka. Moja Zosia.

To był trzeci dzień od jej zaginięcia. Trzeci dzień, kiedy nie spałam, nie jadłam, nie oddychałam normalnie. Trzeci dzień, kiedy cała Polska patrzyła na mnie przez ekrany telewizorów i komputerów, a ja czułam się naga i winna. „Jak mogłaś ją spuścić z oka?” – pytała moja matka przez telefon, głos miała ostry jak nóż. „Gdybyś nie była taka roztrzepana…” – dodała moja siostra, która zawsze wiedziała lepiej. Nawet mąż, Michał, patrzył na mnie z wyrzutem, choć nie mówił nic. Jego milczenie bolało najbardziej.

Wszystko wydarzyło się tak zwyczajnie. Zosia bawiła się na placu zabaw pod blokiem, ja rozmawiałam z sąsiadką, panią Haliną. Odwróciłam się na chwilę – tylko na chwilę! – żeby podnieść telefon, który zadzwonił w torebce. Kiedy spojrzałam z powrotem, Zosi już nie było.

Policja przyjechała szybko. Przeszukiwali osiedle, las za blokami, nawet śmietniki. Sąsiedzi patrzyli na mnie z mieszaniną współczucia i podejrzliwości. „Może ktoś ją zabrał? Może sama uciekła?” – szeptali za moimi plecami. Ja tylko powtarzałam jej imię: „Zosiu! Zosiu!” aż głos mi się łamał.

Wieczorem przyszła mama. Weszła bez pukania, jak zawsze. Stanęła nade mną i powiedziała:
– Musisz być silna.
– Nie jestem – wyszeptałam.
– Musisz! – syknęła. – Dziecko ci zginęło, a ty siedzisz tu jak cień!

Chciałam jej powiedzieć, żeby wyszła. Że nie mam siły na jej rady i pretensje. Ale nie potrafiłam. Byłam jej córką – tą gorszą, tą słabszą, tą, która zawsze wszystko psuła.

Michał wrócił późno w nocy. Pachniał papierosami i zimnym powietrzem. Usiadł obok mnie na podłodze.
– Przepraszam – powiedział cicho.
– Za co?
– Za to, że nie potrafię ci pomóc.

Płakaliśmy razem. Po raz pierwszy od dawna poczułam, że nie jestem sama.

Następnego dnia przyszła policja z pytaniami. „Czy Zosia miała jakieś problemy w szkole? Czy ktoś jej groził? Czy w domu działo się coś niepokojącego?” Czułam się jak oskarżona. Odpowiadałam spokojnie, ale w środku krzyczałam: „To nie moja wina! To nie moja wina!”

Wieczorem zadzwoniła siostra:
– Może powinnaś pojechać do telewizji? Pokazać się w Faktach albo u Wojewódzkiego?
– Nie chcę robić z tego widowiska!
– Ale może ktoś ją widział! Musisz zrobić wszystko!

Zgodziłam się. Pojechałam do Warszawy, wystąpiłam w programie na żywo. Siedziałam pod światłami kamer, a łzy ciekły mi po policzkach. „Proszę, jeśli ktoś widział moją córkę…” – głos mi się załamał.

Po programie dostałam setki wiadomości. Większość była pełna współczucia, ale były też takie:
„Jak można być tak nieodpowiedzialną matką?”
„Na pewno coś ukrywasz!”
„Może sama ją skrzywdziłaś?”

Zamknęłam się w sobie jeszcze bardziej.

Mijały tygodnie. Policja coraz rzadziej dzwoniła. Rodzina przestała przychodzić – mama obrażona, siostra zajęta własnym życiem. Michał wracał coraz później z pracy i coraz częściej spał na kanapie.

Zaczęliśmy się kłócić o drobiazgi:
– Czemu nie zrobiłaś obiadu?
– Nie miałam siły…
– A ja mam siłę pracować po dwanaście godzin?
– To idź do swojej matki!

Pewnego dnia wróciłam ze sklepu i zobaczyłam go pakującego walizkę.
– Dokąd idziesz?
– Do hotelu. Muszę odpocząć.
– Odpocząć od czego? Od nas?
– Od tej ciszy – powiedział i wyszedł.

Zostałam sama w mieszkaniu pełnym dziecięcych rzeczy: pluszaków, rysunków na lodówce, małych bucików pod łóżkiem. Każdy przedmiot był jak rana.

Próbowałam wrócić do pracy w bibliotece, ale ludzie patrzyli na mnie dziwnie. Szeptali za plecami:
– To ta matka od Zosi…

Przestałam wychodzić z domu. Przestałam odbierać telefony.

Pewnego dnia zadzwoniła mama:
– Musisz żyć dalej.
– Nie umiem.
– Zosia by tego chciała.
– Skąd możesz wiedzieć, czego by chciała?!

Rozłączyłam się i rozpłakałam jak dziecko.

Minął rok. Michał wrócił na chwilę – chciał spróbować jeszcze raz. Przyniósł kwiaty i butelkę wina.
– Może pojedziemy gdzieś razem? Zacznijmy od nowa?
Popatrzyłam na niego i zobaczyłam obcego człowieka.
– Nie umiem już być twoją żoną – powiedziałam cicho.
Odszedł na dobre tydzień później.

Zostałam sama z pustką i winą.

Któregoś dnia przyszła do mnie sąsiadka Halina:
– Pani Aniu… (bo tak mam na imię) …może pójdziemy razem na spacer?
Spojrzałam na nią zdziwiona.
– Po co?
– Bo pani musi wyjść do ludzi. Bo ja też kiedyś straciłam dziecko.

Usiadłyśmy razem na ławce pod blokiem. Opowiedziała mi swoją historię – o synu, który zginął w wypadku samochodowym dwadzieścia lat temu. O tym, jak wszyscy ją oskarżali: „Po co pozwoliłaś mu jechać?”

Poczułam pierwszy raz od dawna coś na kształt ulgi – że nie jestem sama w swoim bólu.

Zaczęłam powoli wracać do życia: najpierw krótkie spacery po osiedlu, potem zakupy w sklepie spożywczym bez lęku przed ludźmi. Zaczęłam pisać pamiętnik dla Zosi – listy do niej, których nigdy nie przeczyta.

Po dwóch latach od zaginięcia dostałam list polecony z prokuratury: sprawa zostaje umorzona z powodu braku dowodów. Zamknęli teczkę z jej imieniem tak samo jak wszyscy zamknęli drzwi przede mną.

Ale ja nie zamknęłam swojego serca.

Dziś mija pięć lat od tamtego dnia. Wciąż czekam na cud – że ktoś zadzwoni do drzwi i usłyszę jej głos: „Mamo!” Ale nauczyłam się żyć z tą ciszą za oknem i we własnej duszy.

Czasem myślę: czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy wybaczę sobie kiedykolwiek? Czy rodzina kiedyś mnie przytuli bez wyrzutów?

A może najważniejsze pytanie brzmi: czy można odnaleźć siebie po takiej stracie? Co wy myślicie – czy da się jeszcze pokochać życie po tym wszystkim?