Zamknięte drzwi, otwarte serce – historia Marii z Bydgoszczy
– Najpierw się postarzałaś, a teraz jeszcze zachorowałaś! Zrywam z tobą! – krzyknął Andrzej, trzaskając drzwiami tak mocno, że aż zadrżały szyby w oknach naszego mieszkania w Bydgoszczy. Stałam w korytarzu, z kluczem w dłoni, i nie mogłam uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Po trzydziestu latach małżeństwa, po wspólnych świętach, po narodzinach naszych dzieci – zostałam sama. Sama z diagnozą nowotworu piersi, sama z lękiem o przyszłość.
Nie płakałam. Przynajmniej nie od razu. Stałam jak sparaliżowana, patrząc na drzwi, za którymi zniknął człowiek, którego kiedyś kochałam bezgranicznie. W głowie miałam tylko jedno pytanie: „Dlaczego?”.
Wróciłam do kuchni. Na stole leżały wyniki badań, jeszcze ciepłe od dotyku lekarza. „Pani Mario, to nie wyrok. Leczenie jest możliwe” – powtarzał doktor Nowicki, ale jego słowa odbijały się ode mnie jak groch od ściany. Przecież ja nie bałam się śmierci. Bałam się samotności.
Telefon zadzwonił. To była moja córka, Agnieszka.
– Mamo, wszystko w porządku? Tata dzwonił do mnie…
– Nie wiem, Aga. Tata wyszedł. Powiedział… powiedział, że odchodzi.
Po drugiej stronie zapadła cisza.
– Mamo… przyjadę jutro. Nie płacz, proszę.
Nie chciałam jej martwić. Agnieszka była w ósmym miesiącu ciąży, a jej mąż pracował za granicą. Syn, Tomek, studiował w Warszawie i widywałam go rzadko. Oboje byli już dorośli, mieli własne życie. Nie chciałam być dla nich ciężarem – tak jak stałam się nim dla Andrzeja.
Noc była długa i zimna. Leżałam w łóżku i słyszałam tykanie zegara na korytarzu. Każda sekunda przypominała mi o tym, że czas płynie nieubłaganie. Wspominałam nasze początki – Andrzej był wtedy inny. Czuły, troskliwy, zabawny. Zawsze mówił: „Mario, razem przetrwamy wszystko”.
A potem przyszła codzienność. Kredyty, praca na zmiany w szpitalu (byłam pielęgniarką), wychowanie dzieci, choroby rodziców… Andrzej coraz częściej wracał późno do domu. Zaczęły się kłótnie o pieniądze i o to, kto więcej robi w domu. Potem pojawiły się podejrzenia – smsy od „koleżanki z pracy”, zapach damskich perfum na jego koszuli.
Ale nigdy nie sądziłam, że odejdzie wtedy, gdy będę go najbardziej potrzebować.
Rano zadzwoniła moja siostra, Elżbieta.
– Słyszałam od Agi… Mario, co się dzieje?
– Andrzej mnie zostawił.
– Boże Święty…
– Ela, nie chcę litości. Potrzebuję tylko… żeby ktoś był ze mną przez chwilę.
– Przyjadę po pracy.
Elżbieta zawsze była tą silniejszą z nas dwóch. Po śmierci rodziców to ona przejęła opiekę nad domem na wsi pod Nakłem. Ja wybrałam miasto i rodzinę – ona samotność i spokój. Nasze drogi rozeszły się dawno temu.
Kiedy przyszła po południu, usiadłyśmy razem przy stole.
– I co teraz? – zapytała cicho.
– Nie wiem. Mam raka i jestem sama.
– Nie jesteś sama – powiedziała stanowczo. – Masz mnie. Masz dzieci.
– Ale one mają swoje życie…
– A ty masz swoje! Mario! Ile razy ci mówiłam: przestań żyć dla innych! Zacznij żyć dla siebie!
Popatrzyłam na nią ze łzami w oczach.
– Nie umiem już…
– Nauczysz się.
Wieczorem zadzwonił Tomek.
– Mamo… słyszałem o wszystkim od cioci Eli. Przyjadę na weekend.
– Nie musisz…
– Muszę! Jesteś moją mamą!
Przez następne dni dom był pełen ludzi – Agnieszka przyjechała z mężem i wielkim brzuchem, Tomek przywiózł nawet swoją dziewczynę Zosię. Elżbieta gotowała rosół i narzekała na politykę. Przez chwilę czułam się znowu potrzebna.
Ale potem wszyscy wyjechali i znów zostałam sama.
Choroba postępowała szybko. Chemioterapia była koszmarem – mdłości, wypadanie włosów, ból kości… Czasem miałam ochotę po prostu się poddać. Ale wtedy przypominałam sobie słowa Eli: „Zacznij żyć dla siebie”.
Zaczęłam chodzić na spacery po parku nad Brdą. Poznałam tam panią Halinę – wdowę po kolejarzu, która codziennie karmiła gołębie.
– Pani Mario, życie jest jak ta rzeka – powiedziała kiedyś. – Czasem płynie spokojnie, czasem są wiry i kamienie… Ale zawsze płynie dalej.
Zaczęłyśmy spotykać się regularnie. Halina opowiadała mi o swoim życiu – o synu alkoholiku i córce w Anglii, o samotnych świętach i o tym, jak nauczyła się być szczęśliwa sama ze sobą.
Pewnego dnia spotkałam Andrzeja na rynku pod Starym Portem. Był z młodszą kobietą – ubraną modnie, z tipsami i sztucznymi rzęsami.
Spojrzał na mnie z zakłopotaniem.
– Mario…
– Nie musisz nic mówić – przerwałam mu spokojnie.
Jego towarzyszka spojrzała na mnie z góry.
– To twoja była żona?
Andrzej skinął głową i odwrócił wzrok.
Poczułam ulgę. Już nie bolało tak jak kiedyś.
Po kilku miesiącach leczenia usłyszałam od lekarza:
– Pani Mario, wyniki są dobre! Jest szansa na pełną remisję!
Poczułam radość tak wielką, że aż zakręciło mi się w głowie.
Zadzwoniłam do dzieci.
– Mamo! – krzyczała Agnieszka przez telefon. – Wiedziałam! Wiedziałam!
Tomek przyjechał następnego dnia z kwiatami i tortem z napisem „Jesteś naszą bohaterką”.
Ale prawdziwe zwycięstwo przyszło później – kiedy nauczyłam się być sama ze sobą. Zaczęłam malować obrazy (co zawsze było moim marzeniem), zapisałam się do klubu seniora i nawet pojechałam na wycieczkę do Krakowa z Haliną i jej znajomymi.
Andrzej próbował wrócić po roku – nowa partnerka go zostawiła.
Przyszedł wieczorem pod mój blok z bukietem róż.
– Mario… Przepraszam za wszystko. Byłem głupi… Może moglibyśmy spróbować jeszcze raz?
Popatrzyłam mu prosto w oczy.
– Andrzej… Ja już nie jestem tą samą kobietą co kiedyś. Teraz żyję dla siebie. I jestem szczęśliwa.
Odwrócił się bez słowa i odszedł w ciemność.
Dziś siedzę przy oknie mojego mieszkania w Bydgoszczy i patrzę na zachód słońca nad Brdą. Wiem już jedno: zamknięte drzwi mogą być początkiem nowego życia. Może czasem trzeba stracić wszystko, żeby odnaleźć siebie?
Czy wy też kiedyś musieliście zacząć wszystko od nowa? Jak poradziliście sobie z samotnością? Czekam na wasze historie.