Czy naprawdę to moja wina? Historia kobiety, która walczy o rodzinę i siebie
– To wszystko przez ciebie, Anka! – krzyknął Paweł, trzaskając drzwiami od kuchni. – Gdybyś nie uparła się na to trzecie dziecko, nie bylibyśmy teraz w takim bagnie!
Zamarłam z kubkiem zimnej już herbaty w dłoni. Słowa Pawła odbijały się echem w mojej głowie, jakby ktoś walił młotkiem w ścianę. Przez chwilę nie mogłam złapać oddechu. Spojrzałam na śpiącą w wózku Zosię, naszą najmłodszą córeczkę, i poczułam, jak łzy napływają mi do oczu. Czy naprawdę to moja wina?
Od zawsze marzyłam o dużej rodzinie. Wychowałam się w domu pełnym dziecięcego śmiechu i hałasu – miałam dwie siostry i brata. Mama powtarzała, że dzieci to największy skarb. Paweł też zawsze mówił, że chce mieć dużą rodzinę. To on pierwszy zaczął przebąkiwać o trzecim dziecku, kiedy Marysia poszła do przedszkola. „Będzie nam weselej, Anka!” – przekonywał. „Zobaczysz, damy radę.”
Daliśmy się ponieść tej wizji szczęścia. Ale życie szybko zweryfikowało nasze marzenia.
Kiedy Zosia przyszła na świat, wszystko się zmieniło. Paweł stracił pracę w firmie budowlanej – szef ogłosił upadłość. Ja byłam na urlopie macierzyńskim, a potem wychowawczym. Z dnia na dzień zostaliśmy z jednym zasiłkiem i oszczędnościami, które topniały szybciej niż śnieg w marcu.
– Musisz znaleźć coś na boku – powtarzał Paweł, ale sam całymi dniami przeglądał oferty pracy i wracał coraz bardziej przybity. – Wszędzie chcą młodych albo z doświadczeniem na Zachodzie.
Czułam się bezsilna. Próbowałam dorabiać szyciem ubranek dla dzieci znajomych, ale to były grosze. Czasem miałam wrażenie, że jestem niewidzialna – dla świata i dla własnego męża.
Pewnego wieczoru usiadłam przy stole z zeszytem i kalkulatorem. Przeglądałam rachunki: prąd, gaz, czynsz, raty za samochód. Z każdą kolejną liczbą czułam coraz większy ciężar na piersi.
– Anka, nie mamy już z czego żyć! – Paweł wszedł do kuchni z roztrzęsionymi rękami. – Musimy coś zrobić.
– Może sprzedamy samochód? – zaproponowałam cicho.
– I co dalej? Będziesz z trójką dzieci jeździć autobusem do lekarza? – prychnął.
Zamilkliśmy oboje. W powietrzu wisiała cisza gęsta jak mgła.
Zaczęliśmy się coraz częściej kłócić. O wszystko: o pieniądze, o dzieci, o to, kto ma bardziej prawo być zmęczony. Paweł coraz częściej wychodził z domu pod pretekstem szukania pracy, a ja zostawałam sama z trójką dzieci i narastającym poczuciem winy.
Najgorsze były wieczory. Kiedy dzieci już spały, siadałam na łóżku i płakałam w poduszkę. W głowie słyszałam głos Pawła: „To przez ciebie”. Zaczęłam wierzyć, że może rzeczywiście to ja wszystko zepsułam.
Pewnej nocy obudziła mnie Marysia z płaczem – miała gorączkę. Paweł spał jak zabity. Zaniosłam ją do łazienki, podałam lek i tuliłam do siebie. Wtedy poczułam coś dziwnego: mimo zmęczenia i strachu o jutro, byłam szczęśliwa, że mogę być przy niej. Że jestem jej mamą.
Następnego dnia zadzwoniła moja mama.
– Aniu, słyszałam od sąsiadki, że Paweł szuka pracy w Warszawie. Co się dzieje?
Nie chciałam jej martwić, ale głos mi się załamał.
– Mamo… my chyba sobie nie radzimy.
Mama przyjechała tego samego dnia z torbą pełną jedzenia i ciepłym uśmiechem.
– Dziecko, nie możesz wszystkiego brać na siebie – powiedziała stanowczo. – Paweł też jest ojcem tych dzieci.
Wieczorem usiedliśmy razem z Pawłem przy stole. Mama nalała nam herbaty i usiadła naprzeciwko.
– Musicie ze sobą porozmawiać – powiedziała cicho. – Inaczej to was zniszczy.
Paweł spuścił wzrok.
– Przepraszam – wyszeptał po chwili. – Po prostu… czuję się bezużyteczny. Nie umiem znaleźć pracy, nie umiem utrzymać rodziny…
– Ale to nie znaczy, że możesz mnie obwiniać za wszystko! – wybuchłam nagle. – Przecież to była nasza wspólna decyzja!
Paweł spojrzał na mnie zaskoczony. Może pierwszy raz od miesięcy zobaczył we mnie partnerkę, a nie tylko matkę jego dzieci.
Przez kolejne dni było trochę lepiej. Paweł zaczął pomagać mi w domu, więcej rozmawialiśmy. Ale długi rosły jak chwasty po deszczu.
Któregoś dnia przyszedł list z banku: wezwanie do zapłaty raty kredytu hipotecznego. Siedziałam na podłodze w kuchni i patrzyłam na ten papier jak na wyrok śmierci.
– Może powinniśmy sprzedać mieszkanie i wrócić do rodziców? – zaproponowałam Pawłowi wieczorem.
– Nie dam rady spojrzeć ojcu w oczy – odpowiedział cicho.
Zaczęliśmy szukać pomocy u doradcy finansowego w urzędzie miasta. Okazało się, że możemy starać się o dodatek mieszkaniowy i zasiłek rodzinny. To nie były wielkie pieniądze, ale wystarczyło na opłacenie rachunków.
Zaczęłam też sprzątać mieszkania znajomym za drobną opłatą. Było ciężko – wracałam do domu zmęczona i brudna, ale czułam satysfakcję, że robię coś dla naszej rodziny.
Paweł w końcu znalazł pracę jako kierowca ciężarówki w lokalnej firmie transportowej. Często wyjeżdża na kilka dni, ale przynajmniej mamy stały dochód.
Nie jest idealnie. Czasem nadal się kłócimy o pieniądze czy wychowanie dzieci. Ale nauczyliśmy się rozmawiać i wspierać nawzajem.
Często wracam myślami do tamtych chwil zwątpienia i bólu. Czy naprawdę to była moja wina? Czy mogłam przewidzieć wszystko?
Dziś wiem jedno: rodzina to nie tylko radość i szczęście, ale też walka o siebie nawzajem każdego dnia.
Czy wy też czasem czujecie się winni za coś, co było wspólną decyzją? Jak radzicie sobie z poczuciem winy w rodzinie?