Decyzja, której nigdy nie chciałam: pomiędzy mężem a wnukami
– Krystyna, nie pozwolę, żeby te dzieci znowu tu spały! – głos Jacka odbił się echem po kuchni, a ja poczułam, jak serce ściska mi się w piersi. Stałam przy zlewie, myjąc filiżanki po popołudniowej kawie, kiedy on wszedł, trzaskając drzwiami.
To był kolejny raz w tym tygodniu, kiedy nasz dom stał się areną cichych walk i głośnych pretensji. Nasze małżeństwo trwało czterdzieści lat. Przez większość tego czasu byłam dumna z tego, co razem zbudowaliśmy – dom na przedmieściach Poznania, syna Piotra, który wyrósł na dobrego człowieka, i wspólne życie pełne drobnych rytuałów. Jacek był szanowanym inżynierem, ja – nauczycielką matematyki w technikum. Ludzie mówili o nas: „wzorcowa para”. Ale czy ktoś naprawdę wie, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami?
Piotr ożenił się młodo z Martą. Byli szczęśliwi, choć życie ich nie oszczędzało. Marta zachorowała na depresję po urodzeniu drugiego dziecka. Piotr pracował w delegacjach, często go nie było. Wnuki – Zosia i Michał – coraz częściej zostawały u nas na noc. Dla mnie to była radość: śmiech dzieci wypełniał pustkę, którą zostawiła emerytura i dorosłość syna. Dla Jacka – problem.
– One rozrzucają zabawki po całym domu! Nie mogę nawet spokojnie poczytać gazety! – krzyczał Jacek, a ja czułam się jak między młotem a kowadłem.
– To nasze wnuki, Jacek. Potrzebują nas teraz bardziej niż kiedykolwiek – odpowiedziałam cicho, próbując nie podnieść głosu.
– A co z nami? Z naszym spokojem? Z moją emeryturą? – jego twarz była czerwona ze złości.
Nie wiedziałam już, jak mu tłumaczyć. Przecież widziałam, jak Zosia tuli się do mnie wieczorem i pyta: „Babciu, czy mogę tu zostać jeszcze jedną noc?” Jak Michał boi się zasypiać sam w swoim pokoju, kiedy mama leży w łóżku i nie ma siły wstać.
Pamiętam pewien wieczór szczególnie wyraźnie. Siedziałam na kanapie z Zosią na kolanach. Oglądałyśmy bajkę, kiedy Jacek wszedł do pokoju i spojrzał na nas z takim chłodem, że aż mnie zmroziło.
– Krystyna, musimy porozmawiać – powiedział stanowczo.
Poszliśmy do kuchni. Zamknął drzwi.
– Albo one przestaną tu nocować tak często, albo ja wyprowadzam się do działki. Mam dość tego chaosu.
Zaniemówiłam. Przez chwilę miałam wrażenie, że śnię. Przecież to mój mąż, człowiek, z którym przeżyłam większość życia! Jak może stawiać mnie przed takim wyborem?
– Jacek… To są nasze wnuki. Marta jest chora. Piotr ledwo sobie radzi…
– To nie nasza sprawa! – przerwał mi ostro. – My już swoje wychowaliśmy.
Wyszłam z kuchni bez słowa. Łzy napłynęły mi do oczu. Przez całą noc nie mogłam zasnąć. Słyszałam cichy płacz Zosi przez ścianę i czułam narastający ból w sercu.
Następnego dnia zadzwoniła Marta.
– Krystyno… przepraszam, że tak często proszę was o pomoc… Ja po prostu nie daję rady…
Słyszałam w jej głosie rozpacz i wstyd. Obiecałam sobie wtedy, że nie zostawię jej samej. Ale co z Jackiem?
Przez kolejne tygodnie atmosfera w domu była coraz gorsza. Jacek zamykał się w swoim gabinecie albo wychodził na długie spacery. Ja starałam się być dla wnuków opoką – gotowałam im ulubione naleśniki, pomagałam w lekcjach, czytałam bajki na dobranoc.
Pewnego dnia Piotr przyjechał niespodziewanie.
– Mamo… Tato… Musimy porozmawiać – zaczął niepewnie.
Usiedliśmy przy stole. Piotr wyglądał na zmęczonego i przybitego.
– Marta jest w szpitalu psychiatrycznym. Lekarze mówią, że potrzebuje czasu… Ja muszę wrócić do pracy… Nie wiem już, co robić…
Spojrzałam na Jacka błagalnie. On patrzył gdzieś w bok.
– Synu… Możecie zostać u nas tyle, ile trzeba – powiedziałam drżącym głosem.
Jacek milczał przez dłuższą chwilę.
– Ja się na to nie godzę – rzucił w końcu i wyszedł z domu trzaskając drzwiami.
Piotr spuścił głowę.
– Może powinniśmy znaleźć jakieś inne rozwiązanie…
Poczułam się bezradna jak nigdy dotąd. Czy naprawdę muszę wybierać między mężem a rodziną syna?
Wieczorem Jacek wrócił późno. Był chłodny i zdystansowany.
– Krystyna… Ja już nie mogę tak żyć – powiedział cicho.
– A ja nie mogę zostawić tych dzieci bez pomocy – odpowiedziałam równie cicho.
Przez kolejne dni żyliśmy obok siebie jak obcy ludzie. W końcu Jacek spakował walizkę i pojechał na działkę pod Gnieznem.
Zostałam sama z wnukami i pustką w sercu. Każdego wieczoru zastanawiałam się: czy dobrze zrobiłam? Czy powinnam była postawić Jacka na pierwszym miejscu? Czy rodzina to tylko mąż i żona, czy też dzieci i wnuki?
Czasami łapię się na tym, że tęsknię za dawnym spokojem naszego domu. Ale kiedy widzę uśmiech Zosi i słyszę śmiech Michała, wiem, że zrobiłam to, co musiałam.
Czy można być szczęśliwym, gdy serce jest rozdarte na pół? Czy każda decyzja musi oznaczać stratę? Może ktoś z was zna odpowiedź…