Jeden nerka, dwa życia: Miłość, strata i nadzieja na krawędzi rozpaczy

– Musisz podjąć decyzję, Zosiu. Czas nie jest twoim sprzymierzeńcem – powiedziała doktor Nowicka, patrząc na mnie z powagą, której nie potrafiłam znieść. W tej białej, sterylnej sali na Banacha czułam się jak w pułapce. Mama siedziała obok, ściskając pasek torebki tak mocno, że aż pobielały jej knykcie. Tata stał przy oknie, wpatrzony w szare niebo nad Warszawą, jakby tam mógł znaleźć odpowiedź na pytania, których nikt nie chciał zadawać.

– A jeśli nie będzie dawcy? – wyszeptałam. Głos miałam cichy, jakby każde słowo mogło mnie złamać.

Mama próbowała się uśmiechnąć, ale jej oczy były pełne łez. – Musimy wierzyć, kochanie.

Miałam 28 lat i czułam się starsza niż wszyscy moi znajomi razem wzięci. Oni planowali śluby, podróże, dzieci. Ja liczyłam dni do kolejnej dializy. Mój brat Michał był za młody na dawcę, rodzice – niezgodni genetycznie. Każdy dzień był walką z wyczerpaniem i ciszą, która wypełniała nasz dwupokojowy blok na Ursynowie.

Pewnego popołudnia, gdy leżałam podpięta do maszyny, pielęgniarka Basia weszła z uśmiechem, jakiego nie widziałam od miesięcy.

– Zosiu, masz gościa. Nie z rodziny.

Do sali wszedł mężczyzna o łagodnych oczach i cichym głosie. – Nazywam się Artur – powiedział. – Słyszałem o twojej sytuacji od wspólnych znajomych z liceum. Chciałbym zrobić badania. Może mogę zostać twoim dawcą.

Patrzyłam na niego jak na zjawy. – Dlaczego miałbyś to zrobić dla mnie? Przecież się nie znamy.

Artur uśmiechnął się smutno. – Straciłem kiedyś kogoś przez chorobę nerek. Jeśli mogę pomóc… chcę spróbować.

Przez kolejne tygodnie Artur przychodził codziennie na badania. Poznawaliśmy się powoli: on opowiadał o swojej siostrze, która zmarła czekając na przeszczep; ja mówiłam o mojej miłości do starych książek i jego pasji do biegania po Kabatach. Z każdym jego wejściem do sali wracała mi nadzieja.

W końcu doktor Nowicka przyszła z wiadomością: – Artur jest idealnym dawcą.

Operację zaplanowano na 12 maja 2018 roku. Noc przed zabiegiem nie zmrużyłam oka. Artur siedział przy moim łóżku.

– Jesteś pewien? – spytałam po raz setny.

– Gdybym mógł dać ci coś więcej niż nerkę, zrobiłbym to bez wahania – odpowiedział spokojnie.

Operacja się udała, ale rekonwalescencja była koszmarem. Moje ciało walczyło z nowym organem, a ja dusiłam się pod ciężarem wdzięczności i poczucia winy. Artur był przy mnie codziennie – przynosił mi ulubione drożdżówki z Żoliborza i opowiadał żarty, które znałam już na pamięć.

Z czasem nasza relacja przerodziła się w coś więcej niż przyjaźń. Zaczęliśmy razem wychodzić – spacery po Łazienkach, weekendy nad Zegrzem, kolacje u moich rodziców, gdzie tata zawsze pytał: – Arturze, jesteś pewien, że chcesz się pakować w życie z naszą Zosią?

Ale życie to nie bajka. Po roku zaczęły się komplikacje – mój organizm zaczął odrzucać nerkę. Leki niszczyły mi odporność, a Artur czuł się coraz bardziej bezradny.

Pewnego wieczoru siedzieliśmy na ławce przed szpitalem. Artur spojrzał na mnie ze smutkiem:

– Zosiu… Nie wiem już jak ci pomóc. Boję się, że cię tracę.

Patrzyłam na niego przez łzy: – To nie twoja wina. Dałeś mi rok życia, którego bym nie miała bez ciebie. Ale nie mogę patrzeć jak cierpisz przeze mnie.

Zaczęliśmy się oddalać – nie dlatego, że przestaliśmy się kochać, ale bo choroba pożerała nas od środka. Rodzice próbowali być silni, ale słyszałam mamę płaczącą nocami w kuchni.

W końcu wróciłam na dializy. Artur wyjechał do Gdańska za pracą; ja zostałam w Warszawie z pustką w sercu, której żadna nowa nerka nie mogła wypełnić.

Dziś, cztery lata później, nadal trzy razy w tygodniu jeżdżę na dializy. Artura już nie widuję – czasem wyśle zdjęcie morza albo krótką wiadomość z Trójmiasta.

Często pytam siebie: Czy byłam samolubna przyjmując jego dar? Czy miłość wystarczy, gdy ciało odmawia posłuszeństwa? Czy wdzięczność może być fundamentem szczęścia czy tylko przypomnieniem tego, co straciliśmy?

A wy? Co byście zrobili na moim miejscu? Czy można przyjąć czyjąś ofiarę wiedząc, że nigdy nie spłaci się tego długu?