Modlitwa przy kuchennym stole: Jak wiara pomogła mi gotować dla wybrednego syna

— Mamo, znowu to samo? — głos Antka odbił się echem od ścian naszej małej kuchni. Stałam przy kuchence, mieszając zupę pomidorową, którą przygotowywałam już trzeci raz w tym tygodniu. W powietrzu unosił się zapach świeżych ziół, ale dla mojego dziesięcioletniego syna to nie miało znaczenia. On chciał tylko makaron z masłem albo naleśniki. Nic więcej.

Zacisnęłam dłonie na łyżce i poczułam, jak narasta we mnie frustracja. Czy naprawdę tak trudno jest docenić to, co się ma? Przecież staram się codziennie, szukam nowych przepisów, kupuję świeże warzywa na targu, a potem słyszę tylko narzekania. Czasem miałam ochotę rzucić wszystko i zamówić pizzę, jak robią niektóre mamy z sąsiedztwa. Ale coś mnie powstrzymywało — może duma, a może poczucie obowiązku.

— Antek, spróbuj chociaż — powiedziałam łagodniej, niż czułam. — To nie jest zwykła zupa. Dodałam bazylię i trochę śmietanki, tak jak lubisz.

— Nie chcę! — krzyknął i wybiegł z kuchni, trzaskając drzwiami.

Zostałam sama z garnkiem zupy i łzami w oczach. Wtedy po raz pierwszy tego dnia pomyślałam o Bogu. O tym, jak często modlę się o zdrowie dla rodziny, o spokój w domu, ale nigdy nie proszę o cierpliwość do codziennych spraw. Może właśnie tu tkwił mój błąd?

Usiadłam przy stole i położyłam głowę na rękach. „Boże, daj mi siłę. Pomóż mi znaleźć radość w tym, co robię. I spraw, żeby Antek choć raz docenił moje starania” — wyszeptałam cicho.

Następnego dnia postanowiłam spróbować inaczej. Zamiast gotować sama, zaprosiłam Antka do kuchni.

— Chcesz mi pomóc zrobić pizzę? — zapytałam z uśmiechem.

Spojrzał na mnie podejrzliwie, ale w jego oczach pojawiła się iskierka zainteresowania.

— Mogę wybrać składniki?

— Oczywiście.

Wspólnie ugniataliśmy ciasto, śmialiśmy się, gdy mąka pokryła nam ręce i włosy. Antek wybrał tylko ser i szynkę, ale nie protestowałam. Kiedy pizza była gotowa, usiedliśmy razem przy stole.

— Smakuje ci? — zapytałam niepewnie.

— Najlepsza pizza na świecie — odpowiedział z pełnymi ustami.

Poczułam ciepło w sercu. Może to był mały cud? Może właśnie tak działa modlitwa — nie zmienia rzeczywistości od razu, ale daje siłę i inspirację do szukania nowych rozwiązań.

Ale nie zawsze było tak kolorowo. Kilka dni później wróciłam zmęczona po pracy i zobaczyłam Antka siedzącego przy stole z nosem w telefonie.

— Co na obiad? — zapytał bez entuzjazmu.

— Leczo z cukinią i kiełbasą — odpowiedziałam.

Skrzywił się i odsunął talerz.

— Nie będę tego jadł.

Poczułam falę bezsilności. Mąż, Michał, spojrzał na mnie z troską.

— Może daj mu coś innego? — zaproponował cicho.

— A może ty coś ugotujesz? — odpowiedziałam ostrzej, niż zamierzałam.

W kuchni zapadła cisza. Michał wyszedł do salonu, a ja zostałam sama ze swoimi myślami. Czy naprawdę jestem złą matką? Czy moje starania są nic niewarte?

Znowu usiadłam przy stole i zamknęłam oczy. „Boże, dlaczego to takie trudne? Dlaczego nie potrafię być jak inne matki?”

Wtedy przypomniały mi się słowa mojej babci: „Nie wszystko zależy od ciebie. Rób swoje najlepiej jak potrafisz i oddaj resztę Bogu”.

Od tamtej pory zaczęłam codziennie rano modlić się o cierpliwość i pokorę. Przestałam walczyć z Antkiem o każdy kęs. Zamiast tego starałam się wprowadzać go powoli w świat smaków — czasem pozwalałam mu wybrać danie na cały dzień, innym razem razem robiliśmy zakupy na targu.

Zdarzały się dni lepsze i gorsze. Były łzy i krzyki, ale też śmiech i wspólne gotowanie. Z czasem zauważyłam, że Antek coraz częściej próbuje nowych rzeczy — może nie zawsze mu smakują, ale już nie protestuje tak gwałtownie jak kiedyś.

Najtrudniejsze były rozmowy z teściową. Pani Jadwiga uważała, że to moja wina: „Za moich czasów dzieci jadły wszystko! Nie było wybrzydzania!” — powtarzała przy każdej okazji.

Starałam się nie brać tego do siebie, ale czasem jej słowa bolały bardziej niż odmowa Antka.

Pewnego wieczoru usiedliśmy całą rodziną przy stole. Na obiad była zupa krem z dyni — danie, którego Antek kiedyś nawet nie chciał powąchać.

— Spróbujesz? — zapytałam cicho.

Spojrzał na mnie poważnie i skinął głową. Zjadł kilka łyżek i… uśmiechnął się.

— Wiesz co, mamo? To nawet dobre.

Łzy napłynęły mi do oczu — tym razem ze wzruszenia. Michał ścisnął mnie za rękę pod stołem. Pani Jadwiga tylko pokiwała głową z uznaniem.

Wieczorem długo rozmawiałam z Bogiem w myślach. Dziękowałam za ten mały sukces i prosiłam o siłę na kolejne dni.

Dziś wiem, że gotowanie to nie tylko obowiązek czy walka o zdrowe nawyki dziecka. To także lekcja pokory, cierpliwości i wiary w to, że nawet najtrudniejsze sytuacje można przejść z Bożą pomocą.

Czasem zastanawiam się: ile jeszcze takich prób przede mną? Czy kiedykolwiek przestanę martwić się o to, czy moje dziecko dobrze je? A może właśnie w tych codziennych trudnościach kryje się prawdziwy sens macierzyństwa i wiary?