„Mój syn i wnuki rzadko dzwonią: chyba już mnie nie potrzebują” – Opowieść o samotności matki
– Mamo, nie mogę teraz rozmawiać, jestem w pracy – usłyszałam w słuchawce głos Pawła. Znowu. Nawet nie zdążyłam zapytać, jak się czują dzieci, czy Ania już wyzdrowiała po tej grypie, która tak ją męczyła w zeszłym tygodniu. Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, usłyszałam tylko krótkie „oddzwonię później” i ciszę.
Odłożyłam telefon na stół i przez chwilę patrzyłam na niego, jakby miał mi zaraz wyjaśnić, co się właściwie stało. Przecież jeszcze kilka lat temu Paweł dzwonił codziennie – czasem nawet dwa razy dziennie! Pytał o przepisy na pierogi, prosił o radę w sprawie pracy, opowiadał o wszystkim. A teraz? Teraz jestem tylko numerem na liście kontaktów, który można zignorować.
Pamiętam, jak bardzo się starałam być dobrą matką. Sama wychowywałam Pawła po tym, jak jego ojciec odszedł do innej kobiety. Miał wtedy zaledwie siedem lat. Pracowałam na dwa etaty – rano w szkole jako woźna, wieczorami sprzątałam w biurach. Wszystko po to, żeby niczego mu nie brakowało. Nigdy nie narzekałam, nawet gdy wracałam do domu tak zmęczona, że ledwo stałam na nogach. Paweł był moim światem.
– Mamo, dostałem piątkę z matematyki! – krzyczał kiedyś wbiegając do kuchni. – Wiedziałem, że dasz radę! – śmiałam się wtedy i tuliłam go mocno.
Zawsze byłam przy nim. Na wywiadówkach, na zawodach sportowych, przy pierwszych miłościach i rozczarowaniach. Kiedy dostał się na Politechnikę Warszawską, płakałam ze szczęścia. Pomagałam mu finansowo, choć sama ledwo wiązałam koniec z końcem. Ale wiedziałam, że warto.
Potem poznał Anię. Ładna dziewczyna z sąsiedztwa, cicha i trochę nieśmiała. Szybko się zakochali. Ślub był skromny, ale pełen radości. Pamiętam, jak trzymałam Pawła za rękę przed wejściem do kościoła.
– Synku, jesteś pewny? – zapytałam wtedy cicho.
– Tak, mamo. Kocham ją.
Patrzyłam na nich z dumą i wzruszeniem. Wkrótce potem urodziła się Zosia, a dwa lata później Staś. Byłam najszczęśliwszą babcią na świecie. Przychodzili do mnie co weekend – dzieci biegały po ogródku, a ja piekłam dla nich szarlotkę.
Ale potem coś się zmieniło. Najpierw Paweł dostał awans i zaczął pracować dłużej. Ania wróciła do pracy po urlopie macierzyńskim. Coraz częściej słyszałam: „Nie damy rady przyjechać w tym tygodniu”, „Dzieci mają zajęcia dodatkowe”, „Jesteśmy zmęczeni”.
Z czasem wizyty stały się coraz rzadsze. Telefony też. Zosia ma już osiem lat i chyba nawet nie pamięta smaku mojej szarlotki.
Ostatnio próbowałam zadzwonić do Ani.
– Cześć Aniu, jak się czujesz? Może wpadniecie w niedzielę na obiad?
– Oj, pani Zosiu… Dziękujemy bardzo, ale mamy już plany…
Zawsze mają plany. Zawsze coś ważniejszego niż ja.
Czasem myślę, że może to ja zrobiłam coś nie tak? Może za bardzo się wtrącałam? Może powinnam była pozwolić im żyć po swojemu? Ale przecież chciałam tylko pomóc…
Pamiętam jedną rozmowę z Pawłem sprzed roku.
– Mamo, musisz zrozumieć, że mamy swoje życie. Nie możemy być u ciebie co tydzień.
– Ale ja tylko… tęsknię za wami.
– Wiem, mamo. Ale dzieci mają szkołę, my pracę…
Wtedy pierwszy raz poczułam się naprawdę samotna. Jakby ktoś zamknął przede mną drzwi do świata, który sama stworzyłam.
Sąsiedzi mówią: „Zosia, powinnaś znaleźć sobie jakieś zajęcie! Może klub seniora?” Ale co mi po klubie seniora? Tam wszyscy tylko narzekają na zdrowie i politykę. Ja chcę widzieć swoje wnuki! Chcę słyszeć ich śmiech!
Czasem idę do parku i patrzę na matki z dziećmi. Słyszę ich rozmowy:
– Mamo, patrz jak wysoko skaczę!
– Uważaj kochanie!
I wtedy łzy same napływają mi do oczu.
W zeszłym miesiącu miałam urodziny. Czekałam cały dzień – upiekłam tort czekoladowy według przepisu mojej mamy. Osiemnasta… dziewiętnasta… W końcu zadzwonił Paweł.
– Mamo, wszystkiego najlepszego! Przepraszam, że nie możemy przyjechać… Dzieci są przeziębione.
– Rozumiem…
Położyłam słuchawkę i usiadłam przy stole sama z tortem. Nawet nie miałam komu go pokroić.
Czasem myślę o tym wszystkim nocami – leżę w łóżku i pytam siebie: czy to już tak będzie zawsze? Czy naprawdę jestem już tylko przeszkodą w ich życiu?
Kiedyś próbowałam porozmawiać z Anią szczerze.
– Aniu… czy ja coś zrobiłam nie tak?
Spojrzała na mnie zaskoczona.
– Nie, pani Zosiu… Po prostu mamy dużo na głowie.
– Ale ja… tęsknię za dziećmi…
– Rozumiem…
Ale czy naprawdę rozumiała?
Ostatnio coraz częściej łapię się na tym, że mówię do siebie na głos.
– Zosiu, weź się w garść! – powtarzam sobie rano przed lustrem.
Ale potem patrzę na puste mieszkanie i czuję tylko pustkę.
Czasem dzwoni do mnie sąsiadka Basia.
– Zosiu, chodź na kawę!
Idę – bo co mam robić? Ale rozmowy zawsze schodzą na dzieci i wnuki. Basia opowiada o swoim synu lekarzu i wnuczce tancerce. Słucham jej z uśmiechem, ale w środku czuję ukłucie zazdrości.
W niedzielę postanowiłam pojechać do kościoła wcześniej niż zwykle. Usiadłam w ławce i zaczęłam się modlić:
– Boże… daj mi siłę przetrwać tę samotność…
Po mszy spotkałam starą znajomą ze szkoły – panią Helenę.
– Zosiu! Jak dawno cię nie widziałam! Co u ciebie?
Opowiedziałam jej wszystko – o Pawle, o wnukach…
– Wiesz co? Moja córka też rzadko dzwoni… Takie czasy chyba…
Może rzeczywiście to już takie czasy? Może młodzi mają tyle spraw na głowie?
Ale przecież rodzina powinna być najważniejsza…
Wieczorem zadzwoniła Zosia – moja wnuczka!
– Babciu! Mogę ci coś opowiedzieć?
Serce mi zabiło mocniej.
– Oczywiście kochanie!
Opowiadała mi o szkolnym przedstawieniu – była wróżką! Słuchałam jej z zachwytem i obiecała mi przesłać zdjęcia przez mamę.
Może jeszcze nie wszystko stracone? Może muszę nauczyć się cieszyć tymi małymi chwilami?
Ale czy to wystarczy? Czy naprawdę musimy godzić się z samotnością na starość?
Czy ktoś z was też tak czuje? Czy to rzeczywiście tylko znak naszych czasów? A może jeszcze jest szansa na bliskość?