Po prostu ktoś obok – historia z Bródna

Luty. Szary, lodowaty, niemal głuchy. Siedzę za ladą sklepiku w parku na Bródnie i patrzę przez zaparowaną szybę na pustą alejkę. Jeszcze kilka miesięcy temu dzieciaki wrzeszczały tu, śmiejąc się z byle czego, a robotnicy w pomarańczowych kamizelkach opowiadali sobie sprośne żarty. Teraz – cisza. Tylko wiatr przewraca plastikowy kubek po kawie, który ktoś zostawił na ławce.

Otwieram sklepik codziennie, choć wiem, że przez większość dnia nie zobaczę tu żywej duszy. Mama powtarzała: „Nie zamykaj, synku, ludzie zawsze czegoś potrzebują”. Ale mama już nie żyje od dwóch lat, a ja coraz częściej zastanawiam się, czy to miejsce nie umarło razem z nią.

Dzwonek nad drzwiami dźwięczy nagle tak głośno, że aż podskakuję. Wchodzi starszy mężczyzna – siwy, z twarzą pooraną zmarszczkami. Ma na sobie stary płaszcz i rękawiczki bez palców. Przez chwilę patrzymy na siebie w milczeniu.

– Macie może herbatę? – pyta cicho.

– Jasne – odpowiadam i nalewam mu do papierowego kubka. – Z cukrem?

– Z dwoma.

Podaję mu kubek, a on siada przy stoliku pod oknem. Przez chwilę miesza herbatę i patrzy w dal, jakby widział coś więcej niż tylko pusty park.

– Dawno tu pan nie był – mówię w końcu, żeby przerwać ciszę.

– Byłem… kiedyś – odpowiada powoli. – Z żoną. Lody tu były najlepsze w Warszawie.

Nie wiem, co powiedzieć. Przypominam sobie, jak mama zawsze rozmawiała z klientami, nawet jeśli nie mieli ochoty na pogawędki. Ja tego nie potrafię.

– A pan? – pyta nagle. – Sam tu pan siedzi?

– Tak… Od śmierci mamy prowadzę ten sklepik sam.

– Ciężko?

Wzruszam ramionami. Nie chcę się żalić obcemu człowiekowi, ale czuję, jak coś we mnie pęka.

– Czasem tak bardzo chciałbym po prostu… żeby ktoś był obok – mówię cicho.

Mężczyzna kiwa głową ze zrozumieniem.

– Ja też. Moja żona odeszła trzy lata temu. Od tamtej pory chodzę po parkach i szukam miejsc, gdzie jeszcze czuję jej obecność.

Przez chwilę siedzimy w milczeniu. Czuję dziwną ulgę – jakby ktoś po raz pierwszy od dawna naprawdę mnie usłyszał.

Następnego dnia przychodzi znowu. I kolejnego. Zaczynam czekać na jego wizyty. Rozmawiamy o wszystkim – o polityce, o starych filmach, o tym, jak Warszawa zmieniała się przez lata. Opowiada mi o swojej młodości, o pracy w fabryce na Żeraniu, o synu, który wyjechał do Anglii i nie dzwoni od miesięcy.

Pewnego dnia przynosi zdjęcie swojej żony. Pokazuje mi je z dumą i smutkiem jednocześnie.

– Była piękna – mówię szczerze.

– Była całym moim światem – odpowiada cicho.

Zaczynam rozumieć, że nie tylko ja jestem samotny. Że każdy nosi w sobie jakąś stratę, jakiś ból, o którym nie mówi głośno.

W weekend odwiedza mnie siostra. Wpada jak burza do sklepiku i od progu zaczyna narzekać:

– Michał, ile jeszcze będziesz tu siedział? Przecież to nie ma sensu! Sprzedaj ten sklepik i zacznij żyć! Mama by chciała…

Przerywam jej gwałtownie:

– Skąd możesz wiedzieć, czego by chciała?! Ty uciekłaś do Gdańska zaraz po pogrzebie!

Patrzy na mnie z wyrzutem.

– Bo nie mogłam tu zostać… Wszystko mi ją przypominało.

Milczymy przez chwilę. W końcu siostra siada naprzeciwko mnie i mówi spokojniej:

– Michał… Ty też musisz ruszyć dalej. Nie możesz wiecznie żyć przeszłością.

Chcę jej powiedzieć, że się myli. Że ten sklepik to jedyne miejsce, gdzie czuję się jeszcze potrzebny. Ale słowa grzęzną mi w gardle.

Wieczorem długo nie mogę zasnąć. Myślę o tym wszystkim: o mamie, o siostrze, o starym mężczyźnie z parku. O tym, jak bardzo boję się zmian.

Następnego dnia sklepik odwiedza młoda dziewczyna z dzieckiem na rękach. Prosi o gorącą czekoladę i chwilę odpoczynku. Dziecko płacze, ona wygląda na wyczerpaną.

– Przepraszam… Musiałam gdzieś usiąść – mówi zmieszana.

– Proszę się nie tłumaczyć – odpowiadam i podaję jej kubek czekolady gratis.

Patrzy na mnie z wdzięcznością.

– Dziękuję… Nie mam nikogo w Warszawie. Mąż zostawił mnie miesiąc temu…

Słucham jej historii i czuję znajome ukłucie w sercu. Samotność jest wszędzie – tylko czasem jej nie zauważamy.

Wieczorem stary mężczyzna wraca po raz ostatni. Siada naprzeciwko mnie i mówi:

– Dziękuję ci za te rozmowy. Jutro jadę do syna do Anglii. Może uda nam się naprawić to wszystko…

Uśmiecham się smutno.

– Powodzenia…

Gdy wychodzi, czuję pustkę większą niż kiedykolwiek wcześniej. Ale jednocześnie coś we mnie pęka – mur samotności zaczyna kruszeć.

Zaczynam rozmawiać z ludźmi częściej: z dziewczyną z dzieckiem, z robotnikami wracającymi powoli do parku wraz z pierwszymi promieniami słońca. Sklepik znów zaczyna tętnić życiem – choć już innym niż dawniej.

Czasem myślę o mamie i o tym, co by powiedziała na mój upór. Czy byłaby dumna? Czy może kazałaby mi zamknąć ten rozdział?

A może najważniejsze jest po prostu być obok kogoś – nawet jeśli to tylko na chwilę? Czy samotność naprawdę można pokonać rozmową przy herbacie? Co wy o tym myślicie?