Cisza we mnie: Jak przeżyłam raka i zdradę najbliższych

– Nie możemy ci pomóc, Agnieszka. Każdy ma swoje życie.

Te słowa mojej siostry, Magdy, rozbrzmiewają mi w głowie do dziś. Stałyśmy wtedy w kuchni u niej, pachniało kawą i świeżo upieczonym chlebem. Zawsze lubiła piec, a ja zawsze zazdrościłam jej tej normalności. Tego dnia jednak wszystko smakowało gorzko. Patrzyła na mnie z wyraźnym zmęczeniem, jakby moja choroba była dla niej kolejnym ciężarem, którego nie chce dźwigać.

– Ale Magda… ja nie proszę o wiele. Chciałam tylko… – głos mi się załamał. – Chciałam tylko, żebyś była przy mnie na tej pierwszej chemii. Żeby ktoś był.

Wzruszyła ramionami. – Przepraszam, Aga. Mam dzieci, pracę, Krzysiek ostatnio wraca późno… Sama rozumiesz.

Nie rozumiałam. Albo nie chciałam zrozumieć. Wyszłam stamtąd z uczuciem, jakby ktoś wyciął mi serce i zostawił pustą skorupę. Po drodze do domu płakałam w tramwaju, a ludzie patrzyli na mnie ukradkiem, udając, że nie widzą. W Warszawie nikt nie widzi łez.

Diagnoza przyszła nagle – rak piersi. Lekarz powiedział to spokojnie, rzeczowo, jakby mówił o pogodzie. – Pani Agnieszko, musimy działać szybko. Proszę się nie załamywać, to nie wyrok.

Ale dla mnie to był wyrok. Miałam 38 lat, rozwód za sobą, dorastającą córkę Zosię i kredyt na mieszkanie na Bródnie. Byłam nauczycielką polskiego w liceum – kochałam swoją pracę, choć ostatnio coraz trudniej było mi znaleźć w niej sens. Uczniowie byli coraz bardziej obojętni, a ja coraz bardziej zmęczona.

Kiedy powiedziałam o chorobie mamie przez telefon, usłyszałam tylko: – No widzisz, mówiłam ci, żebyś się badała częściej. Ale kto by mnie słuchał…

Ojciec milczał. Zawsze milczał w trudnych chwilach.

Zosia była przerażona. Miała wtedy 15 lat i nagle musiała dorosnąć szybciej niż jej rówieśnicy. – Mamo, nie umrzesz? – pytała wieczorami, kiedy próbowałyśmy zasnąć w jednym łóżku.

– Nie umrę, kochanie. Obiecuję – kłamałam jej prosto w oczy.

Pierwsza chemia była piekłem. Siedziałam sama na szpitalnym łóżku, patrząc na kroplówkę i białe ściany. Obok mnie starsza pani modliła się pod nosem. Próbowałam czytać książkę, ale litery tańczyły mi przed oczami. Telefon milczał. Magda nie zadzwoniła ani razu.

Po powrocie do domu Zosia zrobiła mi herbatę i usiadła obok na kanapie.

– Mamo…

– Tak?

– Może zadzwonisz do taty? Może on…

Pokręciłam głową. Mój były mąż, Marek, odszedł do innej kobiety dwa lata wcześniej. Od tamtej pory widywał się z Zosią raz na dwa tygodnie i płacił alimenty z opóźnieniem.

– On ma nową rodzinę – powiedziałam cicho.

Zosia przytuliła mnie mocno. Poczułam jej drżące ramiona i zrozumiałam, że muszę być silna dla niej, skoro nikt inny nie chce być silny dla mnie.

Kolejne tygodnie były jak sen na jawie. Chemia odbierała mi siły i włosy. Patrzyłam w lustro na swoją łysą głowę i nie poznawałam siebie. Czułam się brzydka, słaba, niepotrzebna.

Pewnego dnia zadzwoniła Magda.

– Słuchaj… mama mówiła, że źle się czujesz. Może byś przyszła do nas na obiad w niedzielę?

Zawahałam się. – Nie wiem…

– Dzieci by się ucieszyły – dodała szybko.

Poszłam. Siedziałam przy stole z jej rodziną i czułam się jak intruz. Krzysiek opowiadał o pracy w banku, dzieci chwaliły się ocenami. Nikt nie zapytał mnie o leczenie ani o to, jak się czuję. W końcu Magda rzuciła: – No widzisz? Nie jest tak źle! Wyglądasz całkiem dobrze bez włosów!

Uśmiechnęłam się krzywo i przeprosiłam do łazienki. Tam rozpłakałam się po cichu.

Z czasem nauczyłam się nie liczyć na nikogo poza sobą i Zosią. To ona była moją opoką – gotowała rosół według przepisu babci, przypominała o lekach, tuliła wieczorami.

Pewnego dnia po chemii wróciłam do domu wcześniej niż zwykle i zastałam ją płaczącą w kuchni.

– Co się stało?

– Nic… po prostu… koleżanki śmiały się ze mnie w szkole, że mam matkę łysą jak jajko…

Poczułam gniew i bezsilność jednocześnie. Przytuliłam ją mocno.

– Przepraszam cię za to wszystko…

– To nie twoja wina! – krzyknęła przez łzy.

Wtedy zrozumiałam: moja choroba to nie tylko mój ból. To ból całej naszej małej rodziny – tej prawdziwej rodziny: mnie i Zosi.

W pracy poprosiłam o urlop zdrowotny. Dyrektorka spojrzała na mnie z politowaniem:

– Agnieszko… wiem, że ci ciężko, ale musisz zrozumieć – szkoła musi funkcjonować dalej.

Czułam się jak zużyty mebel wystawiony na klatkę schodową.

W najgorszych momentach myślałam o śmierci. O tym, jakby to było po prostu zasnąć i już się nie obudzić. Ale wtedy Zosia przychodziła do mojego pokoju z kubkiem herbaty albo nowym rysunkiem i przypominała mi, że muszę walczyć.

Któregoś dnia zadzwonił Marek.

– Słyszałem od Zosi… Jak się czujesz?

– Przeżywam jakoś – odpowiedziałam chłodno.

– Może mógłbym pomóc? Przyjechać po Zosię czasem?

Zgodziłam się niechętnie. Bałam się zostawiać ją samą z jego nową żoną, ale wiedziałam, że potrzebuję odpoczynku.

Chemia powoli kończyła swoje dzieło – guz zmniejszył się na tyle, że lekarze zdecydowali o operacji. Bałam się jak nigdy dotąd.

W dzień operacji nikt ze mną nie był poza Zosią. Magda napisała SMS-a: „Trzymam kciuki”. Mama zadzwoniła wieczorem: „No to teraz już będzie dobrze”.

Po operacji długo dochodziłam do siebie fizycznie i psychicznie. Czułam żal do rodziny – za ich obojętność, za to wieczne „każdy ma swoje życie”.

Któregoś dnia odwiedziła mnie sąsiadka z naprzeciwka – pani Halina.

– Pani Agnieszko… ja wiem, że pani ciężko sama… Może bym czasem przyszła posiedzieć? Pogadać?

Zgodziłam się ze łzami w oczach. To ona nauczyła mnie robić nalewkę z wiśni i pokazała, że czasem obcy są bliżsi niż rodzina.

Minęły dwa lata od diagnozy. Jestem po leczeniu, wracam powoli do pracy. Zosia zdała maturę i dostała się na studia medyczne – chce pomagać takim jak ja.

Magda czasem dzwoni z pytaniem o przepis na sernik albo czy mogę pożyczyć jej książkę dla dzieci do szkoły.

Nie mam już żalu – jest tylko cisza we mnie i świadomość, że przetrwałam coś więcej niż chorobę: przetrwałam zdradę najbliższych.

Czasem patrzę w lustro na swoje nowe blizny i pytam siebie: czy naprawdę rodzina to ci, którzy mają ten sam gen? Czy może ci, którzy zostają wtedy, gdy wszyscy inni odchodzą?