Nie spiesz się z weselem, Marto! – Ucieczka panny młodej spod tyranii rodziny narzeczonego

— Marto, popraw welon, przecież nie możesz tak iść do ołtarza! — głos pani Zofii, matki mojego narzeczonego, rozbrzmiewał w zakrystii ostrzej niż dźwięk dzwonów na wieży kościoła. Stałam przed lustrem, dłonie mi się trzęsły, a serce waliło jak oszalałe. Moja mama próbowała mnie uspokoić, ale jej cichy szept ginął wśród rozkazów przyszłej teściowej.

— Przecież to twój wielki dzień, Marto — powtarzała mi od tygodni. Ale czyj tak naprawdę? Od kiedy zaręczyłam się z Pawłem, wszystko kręciło się wokół jego rodziny. Każda decyzja — od wyboru sali, przez menu, aż po kolor kwiatów — musiała być zaakceptowana przez panią Zofię. Nawet sukienkę wybierałyśmy razem, a ona nie omieszkała skomentować: „Biel nie każdemu pasuje, ale przynajmniej nie będzie widać, jak zbledniesz ze stresu.”

Paweł… Kiedyś wydawał mi się inny. Czuły, opiekuńczy, zabawny. Ale odkąd zaczęliśmy planować ślub, coraz częściej słyszałam: „Mama mówi, że…”, „Mama uważa, że…”, „Mama chce, żeby…”. Znikał gdzieś ten chłopak, którego pokochałam, a na jego miejsce pojawiał się posłuszny syn, gotowy spełnić każde życzenie swojej matki.

W dniu ślubu czułam się jak aktorka w kiepskim przedstawieniu. Wszyscy wokół byli podnieceni, rozemocjonowani, a ja miałam ochotę uciec. Gdy w końcu stanęłam przed kościołem, zobaczyłam Pawła. Stał sztywno, z miną, jakby szedł na egzekucję. Pani Zofia poprawiała mu muchę, a pan Stanisław, jego ojciec, rzucał mi spojrzenia pełne dezaprobaty. „Nie tak powinna wyglądać panna młoda”, zdawały się mówić jego oczy.

— Marto, uśmiechnij się, przecież to najważniejszy dzień w twoim życiu! — syknęła pani Zofia, kiedy podeszłam bliżej.

— Może dla pani — odpowiedziałam cicho, ale chyba nikt nie usłyszał.

W kościele wszystko działo się jak we śnie. Ksiądz mówił coś o miłości, wierności, wsparciu, a ja patrzyłam na Pawła i widziałam tylko jego matkę, stojącą za jego plecami. Widziałam nasze przyszłe życie: niedzielne obiady u teściów, decyzje podejmowane za nas, krytykę każdego mojego wyboru. Czy naprawdę tego chciałam?

— Czy Marta Kowalska chce poślubić Pawła Nowaka? — głos księdza wyrwał mnie z zamyślenia. Wszyscy wstrzymali oddech. Paweł patrzył na mnie z niepokojem, a pani Zofia świdrowała mnie wzrokiem.

— Tak… — zaczęłam, ale głos ugrzązł mi w gardle. Spojrzałam na moją mamę. Miała łzy w oczach. Wiedziała, co czuję. Wiedziała, że nie jestem szczęśliwa.

Wtedy wydarzyło się coś, czego nikt się nie spodziewał.

— Przepraszam… — wyszeptałam i wybiegłam z kościoła. Słyszałam za sobą szmer zaskoczenia, potem krzyki. Ktoś próbował mnie zatrzymać, ale byłam szybsza. Wybiegłam na ulicę, w białej sukni, z welonem powiewającym na wietrze. Ludzie patrzyli na mnie jak na wariatkę. Ale pierwszy raz od miesięcy poczułam się wolna.

Biegłam przed siebie, nie wiedząc dokąd. W końcu zatrzymałam się na ławce w parku. Oddychałam ciężko, łzy płynęły mi po policzkach. Telefon dzwonił bez przerwy — Paweł, mama, przyjaciółka. Nie odbierałam. Musiałam pobyć sama ze sobą.

Po godzinie zadzwoniła mama. Odrzuciłam połączenie, ale napisała mi wiadomość: „Jestem z ciebie dumna. Zawsze możesz wrócić do domu.”

Siedziałam tak długo, aż słońce zaczęło zachodzić. Przypomniałam sobie wszystkie chwile, kiedy próbowałam zadowolić innych. Kiedy rezygnowałam z własnych marzeń, żeby nie robić problemów. Kiedy milczałam, choć chciałam krzyczeć.

Wróciłam do domu późnym wieczorem. Mama czekała na mnie z herbatą. Przytuliła mnie mocno, a ja rozpłakałam się jak dziecko.

— Bałam się, że cię zawiodę — wyszeptałam.

— Najważniejsze, żebyś była szczęśliwa, Marto. Nie żyjesz dla innych — odpowiedziała spokojnie.

Następnego dnia Paweł przyszedł do mnie. Był blady, zmęczony, z oczami pełnymi żalu.

— Dlaczego? — zapytał cicho.

— Bo nie chcę być tylko dodatkiem do twojej rodziny. Chciałam być twoją żoną, a nie kolejną córką twojej matki — odpowiedziałam szczerze.

— Przecież mama…

— Właśnie. Zawsze „mama”. A gdzie w tym wszystkim jesteśmy my?

Nie potrafił odpowiedzieć. Wyszedł, nie oglądając się za siebie.

Minęły tygodnie. Plotki w miasteczku nie cichły. Jedni mówili, że zwariowałam, inni, że miałam odwagę zrobić to, na co wielu nie potrafi się zdobyć. Ja w końcu zaczęłam oddychać pełną piersią. Znalazłam pracę w bibliotece, zapisałam się na kurs fotografii. Powoli odzyskiwałam siebie.

Czasem myślę o Pawle. Może gdyby był inny, gdyby potrafił postawić się swojej rodzinie… Ale wiem, że zrobiłam dobrze. Lepiej być samotną niż nieszczęśliwą wśród ludzi, którzy nie szanują twoich granic.

Czy naprawdę warto poświęcać własne szczęście dla cudzych oczekiwań? A może czasem trzeba po prostu uciec, żeby móc wrócić do siebie?