Nie tylko przypadek, czyli jak wszystko się ułożyło

— Jesteś blady… Może jednak weźmiemy taksówkę? — głos Kingi drżał lekko, choć starała się brzmieć zwyczajnie. Stałem w progu restauracji, trzymając dla niej drzwi, a w środku za nami gasły światła i cichł gwar pijanych rozmów. Przez chwilę miałem ochotę po prostu uciec, zostawić wszystko za sobą i zniknąć w ciemności miasta, gdzie nikt mnie nie zna. Ale zamiast tego, uśmiechnąłem się blado i powiedziałem: — Nie trzeba, dojedziemy sami.

Kinga spojrzała na mnie z troską, której nie potrafiłem już odwzajemnić. Byliśmy razem od dziesięciu lat, a jednak tej nocy czułem się przy niej jak obcy. Może to przez to, co wydarzyło się podczas kolacji? Może przez słowa, które padły przy stole? Albo przez to, że od tygodni wiedziałem już coś, czego ona nie wiedziała — i co miało zmienić wszystko.

Szliśmy przez chłodny chodnik, mijając zamknięte sklepy i puste przystanki. Kinga milczała, a ja słyszałem tylko własne myśli: „Czy to naprawdę przypadek? Czy może wszystko było zapisane gdzieś w gwiazdach?” Jeszcze rano wierzyłem, że mam kontrolę nad swoim życiem. Teraz czułem się jak marionetka w rękach losu.

Wszystko zaczęło się kilka miesięcy wcześniej. Mój ojciec zachorował — poważnie, bez szans na poprawę. Mama dzwoniła codziennie, płakała do słuchawki i prosiła, żebym przyjechał do rodzinnego domu w Lublinie. Ale ja miałem swoje życie w Warszawie: pracę w agencji reklamowej, kredyt na mieszkanie i Kingę, która coraz częściej mówiła o dziecku. Nie chciałem wracać do przeszłości. Nie chciałem mierzyć się z ojcem, z którym od lat nie rozmawiałem szczerze.

Ale kiedy zadzwonił brat — Tomek — i powiedział: „Tata pyta o ciebie codziennie. Może już nie mieć czasu”, nie mogłem dłużej udawać. Pojechałem. W domu pachniało lekarstwami i starymi książkami. Ojciec leżał na kanapie, wychudzony, z oczami pełnymi żalu. Patrzył na mnie długo, zanim powiedział: — Krzysiek… dobrze, że jesteś.

Nie rozmawialiśmy o przeszłości. Nie przepraszaliśmy się za rzeczy niewypowiedziane. Po prostu siedzieliśmy razem w ciszy. Mama krzątała się po kuchni, a Tomek próbował żartować. Ale wszyscy wiedzieliśmy, że to koniec pewnej epoki.

Wróciłem do Warszawy z poczuciem winy i ciężarem na sercu. Kinga próbowała mnie pocieszać, ale coraz częściej kłóciliśmy się o drobiazgi. Ona chciała stabilizacji i dziecka; ja czułem się jak ktoś, kto stoi na rozdrożu i nie wie, dokąd pójść.

A potem pojawiła się ona — Marta. Nowa koleżanka z pracy. Z początku tylko rozmawialiśmy przy kawie. Była inna niż Kinga: spontaniczna, śmiała, śmiała się głośno i mówiła to, co myśli. Zaczęliśmy wychodzić razem po pracy — najpierw w grupie, potem sami. Pewnego wieczoru pocałowała mnie na przystanku tramwajowym. Nie protestowałem.

Wiedziałem, że to zdrada. Wiedziałem też, że nie potrafię już wrócić do tego, co było wcześniej. Ale nie miałem odwagi powiedzieć Kindze prawdy. Udawałem przed nią i przed sobą samym.

Aż do tej kolacji w restauracji.

Siedzieliśmy przy stoliku pod oknem. Kinga zamówiła swoje ulubione risotto z grzybami; ja nie miałem apetytu. Rozmawialiśmy o niczym — o pracy, o planach na wakacje, o tym, że trzeba wymienić żarówkę w łazience. W pewnym momencie Kinga spojrzała mi prosto w oczy i powiedziała:

— Krzysztof… czy ty mnie jeszcze kochasz?

Zamarłem. Chciałem skłamać — powiedzieć „oczywiście”, uśmiechnąć się i udawać dalej. Ale coś we mnie pękło.

— Nie wiem — wyszeptałem.

Kinga odsunęła talerz i spojrzała na mnie tak, jakby widziała mnie pierwszy raz w życiu.

— Jest ktoś inny?

Nie odpowiedziałem od razu. Widziałem łzy w jej oczach i czułem własne serce bijące jak oszalałe.

— Tak — powiedziałem w końcu.

Przez chwilę milczeliśmy oboje. Potem Kinga wstała od stołu i wyszła na zewnątrz. Pobiegłem za nią.

I tak znaleźliśmy się na tym chodniku, pod migoczącymi światłami miasta.

— Dlaczego? — zapytała cicho.

Nie potrafiłem odpowiedzieć. Czy to był tylko przypadek? Czy może wszystko musiało się tak skończyć? Czy gdybym wtedy pojechał do Lublina wcześniej albo nie poznał Marty… czy nasze życie wyglądałoby inaczej?

Wróciliśmy do domu w milczeniu. Kinga spakowała kilka rzeczy i wyszła bez słowa. Siedziałem potem długo w pustym mieszkaniu, patrząc na nasze wspólne zdjęcia na ścianie.

Ojciec zmarł tydzień później. Pojechałem na pogrzeb sam. Mama płakała bezgłośnie; Tomek trzymał mnie za ramię. Stałem nad grobem ojca i myślałem o wszystkich słowach niewypowiedzianych, o wszystkich szansach straconych bezpowrotnie.

Marta próbowała być przy mnie — ale wiedziała już, że nie jestem gotowy na nowy początek. Nie potrafiłem jej pokochać tak naprawdę; byłem pusty w środku.

Dziś minął rok od tamtej nocy pod restauracją. Często wracam myślami do tamtego wieczoru — do słów Kingi, do spojrzenia ojca, do własnych wyborów.

Czy to wszystko był tylko przypadek? Czy może los prowadzi nas tam, gdzie musimy dojść — nawet jeśli tego nie chcemy?

Czasem zastanawiam się: gdyby można było cofnąć czas… czy wybrałbym inaczej? A może każdy z nas musi przejść swoją drogę aż do końca?