Niefortunne zabiegi Marka: Kiedy życie wali się na głowę

— Marek, co ty wyprawiasz?! — głos żony przeszył ciszę jak nóż. Otworzyłem oczy, nie wiedząc, gdzie jestem. Przez chwilę miałem wrażenie, że wciąż jestem na oddziale, że zaraz ktoś znowu poprosi mnie o pomoc przy kolejnym zabiegu. Ale nie — byłem w domu, leżałem na kanapie, ubrany w poplamiony fartuch, a nad moją głową stała Anka z wyrazem rozczarowania i złości na twarzy.

— Przepraszam… — wymamrotałem, próbując się podnieść. Plecy bolały mnie tak, jakby ktoś przez całą noc tłukł mnie kijem bejsbolowym. W głowie szumiało, a oczy piekły od zmęczenia. Przypomniałem sobie dzisiejszy dzień: trzy proste zabiegi, które powinny pójść gładko. Ale nic nie poszło zgodnie z planem. Najpierw starsza pani zaczęła krzyczeć, że ją boli, potem młody chłopak zemdlał mi na rękach, a na koniec lekarz rzucił mi spojrzenie pełne pogardy, jakbym był kompletnym idiotą.

— Znowu zaspałeś na obiad. Dzieci czekały — Anka mówiła cicho, ale w jej głosie czułem narastającą frustrację. — Nie możesz tak po prostu wracać do domu i udawać, że cię nie ma.

Chciałem jej odpowiedzieć, wyjaśnić, że naprawdę próbowałem być dziś lepszy. Ale słowa ugrzęzły mi w gardle. Wstałem powoli i poszedłem do kuchni. Na stole stał zimny rosół i talerz z niedojedzonymi ziemniakami. Dzieci już dawno uciekły do swoich pokoi.

— Marek, musimy porozmawiać — Anka usiadła naprzeciwko mnie. — Tak dalej być nie może. Jesteś nieobecny. W pracy cię nie doceniają, w domu cię nie ma. Ja już nie wiem, czy jeszcze jesteśmy rodziną.

Poczułem, jak coś ściska mi gardło. Przecież robiłem wszystko, co mogłem. Pracowałem na zmiany, brałem nadgodziny, żeby starczyło na kredyt i zajęcia dla dzieci. Ale im bardziej się starałem, tym bardziej wszystko się sypało.

— Wiesz, co dziś się stało? — zapytałem cicho. — Pani Zofia prawie umarła mi na stole. A ja… ja nawet nie wiem, czy dobrze zrobiłem ten zabieg. Lekarz patrzył na mnie tak, jakby chciał mnie wyrzucić przez okno.

Anka spojrzała na mnie inaczej — jakby pierwszy raz od dawna zobaczyła we mnie człowieka, a nie tylko zmęczonego męża.

— Marek… ja wiem, że ci ciężko. Ale ja też mam dość. Dzieci pytają, czemu tata jest zawsze smutny. Czemu krzyczysz przez sen? Czemu nie chcesz z nami rozmawiać?

Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Przecież nie chciałem być taki. Kiedyś byłem inny — śmiałem się z dzieciakami, chodziłem z Anką na spacery po parku. Teraz wszystko sprowadzało się do przetrwania kolejnego dnia.

Telefon zadzwonił nagle i przerwał ciszę. Spojrzałem na wyświetlacz — szpital.

— Nie odbieraj — powiedziała Anka stanowczo. — Nie dzisiaj.

Ale odebrałem. Po drugiej stronie usłyszałem głos przełożonej:

— Marek, musisz przyjść na nocną zmianę. Brakuje ludzi.

Zamknąłem oczy i westchnąłem ciężko.

— Dobrze — odpowiedziałem automatycznie.

Anka patrzyła na mnie z niedowierzaniem.

— Naprawdę? Nawet dziś? Po tym wszystkim?

Nie potrafiłem jej spojrzeć w oczy. Wyszedłem do łazienki i zamknąłem za sobą drzwi. Oparłem się o zimne kafelki i poczułem łzy napływające do oczu. Czy tak miało wyglądać moje życie? Czy naprawdę muszę wybierać między rodziną a pracą?

Wróciłem do kuchni i zobaczyłem Ankę siedzącą przy stole z głową opartą na rękach. Chciałem ją przytulić, powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. Ale nie miałem siły.

— Marek… ja już nie wiem, czy dam radę tak dalej żyć — wyszeptała.

Wyszedłem z domu bez słowa. Na dworze było już ciemno, powietrze pachniało deszczem i kurzem z pobliskiej budowy nowego osiedla. Wsiadłem do samochodu i przez chwilę siedziałem bez ruchu. Nagle poczułem przypływ gniewu — uderzyłem pięścią w kierownicę tak mocno, że aż zabolało.

Ruszyłem powoli w stronę szpitala. Po drodze mijałem znajome bloki, sklep spożywczy pani Haliny, przystanek autobusowy pełen młodzieży wracającej z zajęć sportowych. Wszystko wydawało się takie normalne — tylko moje życie rozsypywało się na kawałki.

W szpitalu panował półmrok i cisza przerywana tylko odgłosami respiratorów i cichymi rozmowami pielęgniarek. Przebrałem się w szatni i spojrzałem w lustro: zmęczona twarz, podkrążone oczy, kilkudniowy zarost.

— Marek! — usłyszałem głos kolegi z dyżuru, Piotrka. — Coś ty taki przybity?

Wzruszyłem ramionami.

— Znowu coś spieprzyłeś? — Piotrek próbował żartować.

— Nie wiem… Może wszystko — odpowiedziałem szczerze.

Przez całą noc pracowałem jak automat: podłączałem kroplówki, mierzyłem ciśnienie, pocieszałem pacjentów słabym uśmiechem. Ale myślami byłem gdzie indziej — w domu, przy Ance i dzieciach.

Nad ranem usiadłem na chwilę w kantorku i zamknąłem oczy. Przypomniały mi się słowa Anki: „Czy jeszcze jesteśmy rodziną?” Czy można być dobrym ojcem i mężem, kiedy praca zabiera ci całą energię? Czy to wszystko ma jeszcze sens?

Może ktoś z was zna odpowiedź? Może ktoś też kiedyś musiał wybierać między tymi, których kocha najbardziej a obowiązkami wobec innych? Czasem mam wrażenie, że życie to niekończący się ciąg niefortunnych zabiegów…