Trzy rzeczy nad morzem: Opowieść o stracie, tajemnicy i przebaczeniu

— Katarzyna, nie możesz tak po prostu wyjechać! — głos matki rozbrzmiewał w mojej głowie, choć minęły już trzy godziny od naszej ostatniej rozmowy. Stałam na peronie w Gdańsku, czując jak zimny wiatr znad morza przeszywa mnie na wskroś. W ręku ściskałam walizkę, w której były tylko trzy rzeczy: stary sweter ojca, pachnący szarym mydłem i wspomnieniami, niedokończona klisza fotograficzna z dziewięcioma ujęciami i naklejką „na później”, oraz list. Zapieczętowany. Nie moim pismem. Gruba koperta z niebieskim paskiem na brzegu, jak obca nuta w dobrze znanej melodii.

Wynajęty dom nad Bałtykiem był pusty i zimny. Klucz odebrałam od sąsiadki, pani Zofii, która spojrzała na mnie z mieszaniną ciekawości i współczucia. — Sama pani przyjechała? — zapytała, a ja tylko skinęłam głową. Nie miałam siły na rozmowy. Chciałam być sama z tym wszystkim, co przywiozłam.

Rozpakowałam walizkę powoli, jakby każda rzecz ważyła tonę. Sweter ojca był zmechacony, trochę za duży, ale kiedy go zakładałam, czułam się jak dziecko. Ostatni raz widziałam go w tym swetrze tuż przed jego śmiercią. Wtedy jeszcze wierzyłam, że wszystko można naprawić rozmową. Teraz już wiem, że są słowa, których nigdy nie wypowiemy i pytania, które zostaną bez odpowiedzi.

Klisza fotograficzna była niedokończona. Dziewięć ujęć zrobionych w różnych momentach mojego życia — urodziny brata, święta u babci, pierwszy dzień w liceum. Na końcu naklejka „na później”. Ojciec zawsze powtarzał: „Nie wszystko trzeba wiedzieć od razu”. Ale ja chciałam wiedzieć. Chciałam zrozumieć, dlaczego odszedł bez słowa pożegnania.

List leżał na stole jak wyrzut sumienia. Gruba koperta z niebieskim paskiem na brzegu. Nie znałam tego charakteru pisma. Przez chwilę zastanawiałam się, czy to nie pomyłka, czy ktoś nie podłożył mi tej koperty przez przypadek. Ale na odwrocie było moje imię: Katarzyna Nowak.

Wieczorem usiadłam na tarasie z kubkiem herbaty i patrzyłam na fale rozbijające się o brzeg. Próbowałam poukładać myśli, ale każda z nich prowadziła mnie z powrotem do domu rodzinnego w Toruniu. Do matki, która nigdy nie potrafiła mówić o uczuciach inaczej niż przez narzekanie. Do brata Michała, który uciekł do Warszawy i od lat nie dzwonił.

Telefon zadzwonił nagle, wyrywając mnie z zamyślenia. — Kasia? — głos matki był cichy i zmęczony. — Wrócisz?

— Nie wiem — odpowiedziałam szczerze. — Muszę coś zrozumieć.

— Czego szukasz nad tym morzem? — zapytała z wyrzutem.

— Siebie — wyszeptałam i rozłączyłam się.

Noc była niespokojna. Śnił mi się ojciec — stał na plaży w swoim starym swetrze i machał do mnie, ale fale zabierały jego głos. Obudziłam się zlana potem, ze ściśniętym gardłem.

Rano postanowiłam wywołać kliszę. W miasteczku był jeszcze jeden zakład fotograficzny prowadzony przez pana Stefana — staruszka o łagodnych oczach. — To rzadkość dziś — powiedział, biorąc ode mnie kliszę. — Ale dla pani zrobię wyjątek.

Czekając na zdjęcia, wróciłam do domu i wzięłam do ręki list. Przez chwilę ważyłam go w dłoni, jakby miał eksplodować. W końcu zerwałam pieczęć.

„Kasiu,
Jeśli to czytasz, to znaczy, że już mnie nie ma. Wiem, że zostawiłem cię z pytaniami i bólem, którego nie potrafiłem ci wyjaśnić za życia. Ten sweter to jedyne, co potrafiłem ci dać z siebie — ciepło i zapach domu. Klisza to wspomnienia, których nie zdążyliśmy razem obejrzeć. A ten list… Ten list to moje przeprosiny.”

Dalej były słowa o zdradzie — o kobiecie z pracy ojca, która pojawiła się w jego życiu wtedy, gdy mama zamknęła się w sobie po śmierci babci. O samotności i poczuciu winy, które go zżerały przez lata. O tym, jak bardzo żałował każdego dnia spędzonego bez nas.

„Nie umiałem wrócić. Bałem się twojego gniewu i matki łez. Ale zawsze byłem przy was myślami.”

Poczułam łzy spływające po policzkach. Złość mieszała się ze współczuciem i żalem za straconym czasem.

Po południu odebrałam zdjęcia od pana Stefana. Ostatnie ujęcie było inne niż reszta — przedstawiało mnie jako dziecko na plaży z ojcem trzymającym mnie za rękę. Uśmiechaliśmy się do siebie tak szczerze, jakby nic złego nigdy się nie wydarzyło.

Wieczorem przyszła pani Zofia z ciastem drożdżowym. Usiadłyśmy razem przy kuchennym stole.

— Czasem trzeba wyjechać daleko od domu, żeby go naprawdę zobaczyć — powiedziała cicho.

Patrzyłam na trzy rzeczy leżące przede mną: sweter ojca pachnący dzieciństwem, kliszę pełną wspomnień i list pełen bólu oraz nadziei na przebaczenie.

Czy można wybaczyć komuś tylko dlatego, że już go nie ma? Czy przebaczenie jest możliwe bez rozmowy twarzą w twarz? A może najtrudniej jest wybaczyć sobie samemu?

Nie wiem jeszcze, czy wrócę do Torunia. Ale wiem jedno: czasem trzeba pozwolić falom zabrać to, co boli najbardziej.