Kiedy Marek wszedł do mojego życia: Opowieść o sile, miłości i utracie siebie

– Agnieszka, czy ty w ogóle mnie słuchasz? – głos Marka przebił się przez ciszę kuchni, w której od kilku minut krzątałam się nerwowo, udając, że zmywam naczynia.

Zacisnęłam dłonie na szklance tak mocno, że aż zabolały mnie palce. „Słucham cię aż za dobrze”, pomyślałam, ale nie powiedziałam tego na głos. Zamiast tego odwróciłam się powoli i spojrzałam na niego. Stał oparty o framugę drzwi, z tym swoim spojrzeniem, które kiedyś wydawało mi się fascynujące, a teraz budziło we mnie niepokój.

– Słucham – odpowiedziałam cicho.

– To powiedz mi, dlaczego znowu rozmawiałaś z matką o naszych sprawach? – Jego głos był spokojny, ale wyczuwałam w nim napięcie. Wiedziałam, że zaraz wybuchnie.

Przez chwilę milczałam. W głowie kłębiły mi się myśli: „Czy naprawdę zrobiłam coś złego? Przecież to tylko rozmowa…” Ale znałam już ten schemat. Najpierw cicha pretensja, potem coraz głośniejsze oskarżenia.

– Marek, ona jest moją mamą. Potrzebuję czasem z kimś pogadać… – zaczęłam niepewnie.

– O nas? O MNIE? – podniósł głos. – Czy ty w ogóle rozumiesz, co robisz? Zdradzasz mnie! Wszystko wynosisz na zewnątrz!

Zacisnęłam usta. W tej chwili poczułam się jak dziecko przyłapane na czymś złym. A przecież miałam już trzydzieści dwa lata. Byłam dorosłą kobietą, matką dwójki dzieci, nauczycielką w podstawówce. A jednak przy Marku czułam się coraz mniejsza.

Poznałam go cztery lata temu na weselu mojej kuzynki. Był wtedy inny – czarujący, dowcipny, pewny siebie. Tańczyliśmy do białego rana, a ja czułam się jak bohaterka filmu. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że ta pewność siebie to tylko maska, za którą kryje się coś znacznie bardziej skomplikowanego.

Nasze początki były piękne. Marek zasypywał mnie kwiatami, pisał długie wiadomości, dzwonił co wieczór. Moja mama mówiła: „Agnieszka, uważaj na takich zbyt idealnych facetów”. Ale ja nie słuchałam. Chciałam wierzyć, że to właśnie on jest moim przeznaczeniem.

Po roku zamieszkaliśmy razem w moim dwupokojowym mieszkaniu na warszawskim Ursynowie. Szybko okazało się, że Marek ma swoje zasady. Lubił mieć wszystko pod kontrolą: od tego, co jemy na kolację, po to, z kim mogę się spotykać. Na początku tłumaczyłam sobie: „On po prostu o mnie dba”. Ale z czasem zaczęło mnie to dusić.

Najgorsze były wieczory po pracy. Wracałam zmęczona po całym dniu w szkole – dzieciaki coraz trudniejsze, dyrektorka wymagająca, a pensja ledwo starczała na życie. Marzyłam o chwili spokoju przy herbacie i książce. Ale Marek miał inne plany: chciał rozmawiać o swoich problemach w pracy, narzekać na szefa albo planować naszą przyszłość – oczywiście według własnego scenariusza.

– Agnieszka, musimy pomyśleć o większym mieszkaniu – mówił często. – Może kredyt? Przecież nie będziemy całe życie gnieździć się w tych czterech ścianach.

Bałam się kredytu. Bałam się zobowiązań. Ale jeszcze bardziej bałam się jego rozczarowania.

Kiedy zaszłam w ciążę z naszym pierwszym dzieckiem – Olą – Marek był zachwycony. Przez chwilę wydawało mi się, że wszystko wraca na właściwe tory. Ale potem pojawiły się nowe konflikty: o imię dla dziecka (on chciał Zuzanna), o to, kto będzie odbierał Olę z przedszkola (on nigdy nie miał czasu), o to, czy mogę wrócić do pracy po urlopie macierzyńskim (on uważał, że powinnam zostać w domu).

Moja mama coraz częściej dzwoniła i pytała: „Agnieszka, wszystko w porządku? Wyglądasz na zmęczoną”. Kłamałam: „Tak, mamo, wszystko dobrze”. Ale ona wiedziała swoje.

Prawdziwy kryzys przyszedł po narodzinach drugiego dziecka – Michała. Marek zaczął coraz częściej wychodzić wieczorami z kolegami. Wracał późno i śmierdział alkoholem. Zdarzało mu się podnieść głos przy dzieciach. Raz nawet rzucił talerzem o ścianę.

– Co ty wyprawiasz?! – krzyknęłam wtedy przerażona.

– Mam już dość tego wszystkiego! – wrzasnął i wyszedł trzaskając drzwiami.

Tego wieczoru zadzwoniłam do mamy i rozpłakałam się w słuchawkę jak mała dziewczynka.

– Agnieszka, musisz coś z tym zrobić – powiedziała stanowczo. – Nie możesz pozwolić mu tak sobą pomiatać.

Ale ja nie miałam siły. Bałam się samotności bardziej niż jego wybuchów złości.

W pracy też nie było łatwo. Dzieciaki coraz częściej sprawiały problemy wychowawcze. Dyrektorka groziła mi naganą za spóźnienia (a przecież musiałam rano odprowadzić dzieci do żłobka i przedszkola). Koleżanki z pokoju nauczycielskiego szeptały za moimi plecami:

– Widzisz ją? Znowu przyszła zapłakana…

Czułam się coraz bardziej samotna i zagubiona.

Pewnego dnia po powrocie do domu zobaczyłam Marka siedzącego przy stole z butelką piwa.

– Musimy pogadać – powiedział bez emocji.

Usiadłam naprzeciwko niego i poczułam lodowaty strach w żołądku.

– Chcę trochę odpocząć od tego wszystkiego – zaczął powoli. – Może powinienem wyjechać na jakiś czas do brata do Gdańska…

Nie protestowałam. Nie płakałam. Po prostu skinęłam głową i poczułam ulgę pomieszaną ze wstydem.

Marek wyjechał następnego dnia rano. Dzieci pytały: „Gdzie tata?” Kłamałam: „Wyjechał w delegację”.

Przez pierwsze dni było mi ciężko. Ale potem zaczęłam oddychać pełną piersią. Zaczęłam spotykać się z koleżankami ze studiów (Marek zawsze tego nie lubił). Pojechałam z dziećmi na weekend do mamy do Puław i pierwszy raz od dawna poczułam się wolna.

Ale wolność miała swoją cenę. Musiałam sama radzić sobie ze wszystkim: rachunkami, chorobami dzieci, naprawą cieknącego kranu. Czasem płakałam nocami ze zmęczenia i bezsilności.

Po dwóch miesiącach Marek zadzwonił:

– Wracam za tydzień. Musimy pogadać o naszej przyszłości.

Bałam się tej rozmowy jak nigdy dotąd.

Kiedy wrócił, był inny – spokojniejszy, jakby złamany przez życie.

– Agnieszka… Przepraszam za wszystko – powiedział cicho. – Ale chyba nie potrafię być tym mężem i ojcem, którego potrzebujesz…

Nie płakałam tym razem. Tylko skinęłam głową i poczułam dziwną ulgę.

Rozstaliśmy się spokojnie. Dzieci zostały ze mną. Marek odwiedza je raz na dwa tygodnie.

Minął rok od tamtych wydarzeń. Nadal boję się samotności, ale już wiem, że potrafię sobie poradzić sama. Czasem patrzę w lustro i widzę kobietę zmęczoną życiem, ale silniejszą niż kiedykolwiek wcześniej.

Czy warto było tak długo walczyć o kogoś kosztem siebie? Czy można naprawdę pokochać siebie po tylu latach zapominania o własnych potrzebach?

A Wy? Jakie decyzje podjęlibyście na moim miejscu?