Tajemnicza sąsiadka z piątego piętra – historia, która zmieniła moje spojrzenie na ludzi
Dzisiaj znów się zastanawiam, jak mało wiemy o ludziach za ścianą. Siedzę przy kuchennym stole, patrzę na kubek zimnej już herbaty i słyszę echo tamtego wieczoru. „Pani Aniu, czy może mi pani pomóc?” – ten głos, cichy i niepewny, rozległ się na klatce schodowej dokładnie dwa tygodnie temu. To była ona – sąsiadka z piątego piętra. Zawsze wydawało mi się, że znam życie całego naszego klatkowca na wyrywki. Kto zapłacił za rachunki, kto się pokłócił po pijanemu, komu winda kazała czekać. Tylko o niej nie wiedziałam kompletnie nic. Jak duch się pojawiła w naszym korytarzu.
Pamiętam przecież, jak pierwszy raz ją zobaczyłam – drobna, zawsze w ciemnym płaszczu, z torbą przewieszoną przez ramię. Nigdy nie patrzyła nikomu w oczy. Dzieci mówiły, że jest czarownicą. Dorośli – że pewnie coś ukrywa. Ja sama nie miałam zdania, bo nigdy nie zamieniłyśmy nawet słowa. Aż do tamtego wieczoru.
Był wtorek, padał deszcz, a ja wracałam z pracy zmęczona i zła na cały świat. Winda oczywiście znów nie działała. Wspinałam się po schodach z siatkami pełnymi zakupów, kiedy zobaczyłam ją stojącą przy swoim mieszkaniu. Wyglądała na zagubioną i przestraszoną. „Pani Aniu…” – powiedziała cicho. Zdziwiłam się, że zna moje imię. „Czy mogłaby mi pani pomóc?” – dodała po chwili.
Weszłam do jej mieszkania pierwszy raz w życiu. Pachniało tam lawendą i starymi książkami. Na ścianach wisiały zdjęcia – młoda kobieta z mężczyzną i małym chłopcem. „To mój syn i mąż” – powiedziała nagle, jakby czytała w moich myślach. „Już ich nie ma” – dodała i odwróciła wzrok.
Poprosiła mnie o pomoc przy komputerze – chciała wysłać maila do urzędu miasta. Zrobiłam to bez słowa, bo czułam się niezręcznie. W ciszy słyszałam tylko tykanie starego zegara i jej ciężki oddech. Kiedy wychodziłam, zatrzymała mnie w drzwiach: „Dziękuję pani bardzo… Nie mam tu nikogo”.
Od tamtej pory zaczęłam ją częściej widywać na klatce schodowej. Czasem wymieniałyśmy krótkie „dzień dobry”, czasem tylko skinienie głową. Ale coś się zmieniło – zaczęłam o niej myśleć. Kim była? Co się stało z jej rodziną? Dlaczego tak bardzo unika ludzi?
Pewnego dnia usłyszałam krzyki na korytarzu. To był pan Marek z trzeciego piętra – zawsze miał problem z alkoholem i lubił robić awantury sąsiadom. Tym razem wykrzykiwał coś o „dziwaczce z piątki”. „Niech się wynosi! Pewnie coś knuje!” – wrzeszczał na cały blok. Ludzie wychylali się z drzwi, ale nikt nie reagował. Stałam w progu swojego mieszkania i czułam narastający gniew.
Zeszłam na dół i stanęłam naprzeciwko niego: „Panie Marku, proszę przestać! Ona nikomu nie przeszkadza!” – krzyknęłam głośniej niż zamierzałam. Spojrzał na mnie zdziwiony i coś mruknął pod nosem. Sąsiadka stała w kącie, skulona i blada jak ściana.
Po tej scenie długo nie mogłam zasnąć. Przewracałam się z boku na bok, myśląc o tym, jak łatwo oceniamy innych nie znając ich historii. Przypomniały mi się własne problemy – rozwód sprzed kilku lat, samotność po wyjeździe córki do Anglii, wieczne kłótnie z matką o drobiazgi. Może dlatego tak bardzo poruszyła mnie jej sytuacja?
Kilka dni później zapukała do moich drzwi. Trzymała w rękach mały słoik konfitur i list. „Chciałam pani podziękować za tamto…” – powiedziała cicho i podała mi list. Przeczytałam go dopiero wieczorem:
„Droga Pani Aniu,
Nie wiem nawet, jak wyrazić swoją wdzięczność za to, co Pani dla mnie zrobiła. Od śmierci mojego męża i syna nie potrafię już ufać ludziom. Każdy dzień jest dla mnie walką z samotnością i lękiem przed światem. Dziękuję za to, że Pani mnie zauważyła.
Z wyrazami szacunku,
Helena Nowak”
Czytałam ten list kilka razy, a łzy same płynęły mi po policzkach. Przypomniałam sobie własne chwile rozpaczy i poczucie bycia niewidzialną dla świata.
Następnego dnia zaprosiłam Helenę na herbatę. Siedziałyśmy razem przy stole i rozmawiałyśmy godzinami – o życiu, o stracie, o tym, jak trudno być samemu wśród ludzi. Okazało się, że jej mąż zginął w wypadku samochodowym pięć lat temu, a syn zachorował na białaczkę i odszedł rok później. Po tych tragediach zamknęła się w sobie i przestała wierzyć w dobroć innych.
Z czasem zaczęłyśmy spotykać się regularnie – raz u mnie, raz u niej. Pomagałyśmy sobie nawzajem w codziennych sprawach: zakupy, lekarz, naprawa cieknącego kranu. Ludzie na klatce zaczęli patrzeć na Helenę inaczej – już nie jak na dziwaczkę, ale jak na człowieka z krwi i kości.
Nie wszystko jednak było takie proste. Moja matka zarzucała mi: „Po co ci ta kobieta? Lepiej zajmij się własnym życiem!” Córka przez telefon mówiła: „Mamo, nie możesz wszystkich zbawić!” Ale ja wiedziałam swoje – czasem jedna dobra rozmowa może uratować komuś życie.
Dziś patrzę przez okno na szare bloki i myślę: ile jeszcze takich Helen mieszka obok nas? Ile osób codziennie walczy ze swoimi demonami za zamkniętymi drzwiami? Czy naprawdę tak trudno jest po prostu być dla kogoś?
Może powinnam była wcześniej zapukać do jej drzwi? Może każdy z nas powinien czasem zatrzymać się i spojrzeć na drugiego człowieka bez uprzedzeń? Czy to naprawdę takie trudne?